„Dziwny mały kot” Ramona Zürchera jest jednym z najbardziej oryginalnych debiutów ostatnich lat – być może, że i jednym z bardziej oryginalnych filmów w historii kina w ogóle. Od premiery w pozakonkursowej sekcji Berlinale nie potrafię się uwolnić od tego (nomen omen) dziwnego małego filmu: trwającego niewiele ponad godzinę, pozbawionego fabuły i dowcipnie destylującego codzienną rutynę zwyczajnego życia w absurdalny spektakl gestów i słów.
Całość przypomina odcinek rodzinnej telenoweli, tyle że pisanej przez Samuela Becketta odurzonego gazem rozweselającym. Oto mieszkanie w berlińskiej kamienicy: kuchnia, przedpokój, łazienka, pokoje sypialne. Trwają przygotowania do rodzinnej kolacji, a my spodziewamy się zwyczajowej ekspozycji, w której zmyślnie splecione dialogi i rozsiane informacje dadzą nam szybki wgląd w familijne „who is who” i pozwolą na śledzenie dalszej akcji.
Kadr z filmu "Dziwny mały kot". Fot. materiały prasowe
Tak jednak się nie dzieje – reżyser (i zarazem scenarzysta) w zasadzie do końca filmu pozostawia białe plamy w rysunku postaci i diagramie ich wzajemnych powinowactw. Tak, jak w codziennym życiu nie witamy braci słowem „bracia”, ani nie wyjaśniamy matkom, jak mają na imię ich siostry, tak też w filmie Zürchera dialog nie pełni umownej funkcji informacyjnej. Słowa wypowiadane przez bohaterów, jeśli by je spisać na kartce w formie stenogramu, wydają się absurdalne i pozbawione sensu: nawiązują do wydarzeń, które pamiętają tylko oni sami, a których my w sali kinowej nie możemy mieć pojęcia. Scenariusz jest zdumiewającym popisem myślenia abstrakcyjnego: żarty, do których nie mamy klucza; reprymendy, których racji nie znamy; przypomnienia, których przedmioty są nam obce – wszystko to zamienia się w filmie Zürchera w rodzaj absurdalnej poezji, która równie dobrze mogłaby być recytowana w wymyślonym na potrzeby filmu języku.
Do tej plątaniny postaci, słów i gestów dochodzi olśniewająca strona wizualna – perfekcyjna choreografia postaci poruszających się w kadrze i poza nim – a także starannie skomponowana symfonia dźwięków, nad którymi reżyser biedził się drugie tyle, co nad okresem zdjęciowym. W istocie, scenariusz „Kota…” powstawał jako tekst pisany w dwóch kolumnach: po lewej stronie to, co widziane na ekranie, a po prawej dźwięki dochodzące z przestrzeni pozaekranowej. Jako że Zürcher jest reżyserem wyjątkowo dowcipnym (w istocie, „Dziwny mały kot” jest przede wszystkim komedią, ocierającą się o nawet o slapstick a la Tati), większość dźwiękowych niespodzianek wywołuje odruchowy śmiech – szczyt absurdu zostaje osiągnięty, kiedy któreś z dzieci zaczyna bawić się zdalnie sterowanym helikopterem, zamieniając kuchnię w lądowisko i zarazem ukonkretniając największy fetysz Zürchera, jakim jest kontrola nad ruchem i przestrzenią.
W rozmowie, jaką miałem okazję przeprowadzić z reżyserem, zapytałem o możliwą inspirację „Tangiem” Zbigniewa Rybczyńskiego – pamiętną siedmiominutową symfonią domowych pieleszy, w której kilkadziesiąt banalnych czynności ulega zapętleniu i spotęgowaniu w ciasnej przestrzeni, a ich wykonawcy nigdy się ze sobą nie zderzają. Zürcher potwierdził ten trop. W całym „Dziwnym małym kocie” znać wielką fascynację dziwnością codziennych zachowań. Reżyser stara się tak wykrzywić nasze patrzenie, byśmy dostrzegli całkowitą arbitralność czynności, które na co dzień jawią nam się jako najbanalniejsze z możliwych – takich jak uruchomienie zmywarki czy obieranie pomarańczy. Podobnie, jak uczyniła to Chantal Akerman w swym wczesnym arcydziele, „Jeanne Dielman, 23 Quai du Commerce, 1080 Bruxelles”, Zürcher nakręcił formalistyczną perłę, operującą całkowicie własnym idiomem – niemożliwą ani do powtórzenia, ani do kontynuowania. Film powinien się kończyć planszą dedykowaną wszystkim tym, dla których mantrą stał się lament o wyczerpanych możliwościach kina.