PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  1.08.2013
Z reżyserem Leszkiem Wosiewiczem o filmie "Był sobie dzieciak" rozmawia Marcin Zawiśliński.

Portalfilmowy.pl: Skąd u pana fascynacja Powstaniem Warszawskim?


Leszek Wosiewicz: Od dziecka interesowałem się historią. Bardzo dużo czytałem. Zdarzało się, że wiedziałem więcej niż mój nauczyciel historii, choć czasami mówiłem takie herezje, że dostawałem dwóje. Wymyślałem alternatywne wersje zdarzeń w stylu "co by było, gdyby Napoleon umarł później...".

Drugi powód wiąże się z miejscem mojego urodzenia. Pochodzę z małego miasteczka, Radomyśla Wielkiego, które w czasie II wojny światowej zostało niemal całkowicie zniszczone. Jedynym ocalałym budynkiem była pożydowska mykwa, którą ojciec odkupił od gminy, by później po wojnie urządzić w niej młyn. Wspominam o tym na przykład w "Kronikach domowych". Wychowywałem się więc na gruzach. Wszystko, co mnie naprawdę interesowało, było pod nimi (kiedyś wydobyłem na przykład butelkę z dolarami zwiniętymi w ruloniki!). Stąd moja fascynacja przeszłością.


Leszek Wosiewicz.Fot. Justyna Branicka

Jest jeszcze jedna inspiracja: wiele lat temu obejrzałem w telewizji monodram Magdy Teresy Wójcik wyreżyserowany przez jej męża – wybitnego operatora Jerzego Wójcika. Poruszyło mnie to, w jaki sposób opowiadali o historii. Zawsze interesowało mnie to jak można zobaczyć coś "własnymi oczami", choć nie mogło się tego widzieć "naprawdę", coś np. z bardzo odległej przeszłości lub miejsca, w którym się nigdy nie było. Bardzo wcześnie nabrałem przekonania, że sztuka – oprócz religii – jest tą dziedziną, poprzez którą możemy sobie przekazywać doświadczenia. Zainteresowania losami ludzi, którzy uczestniczyli w Powstaniu Warszawskim to tylko jedna z tego typu fascynacji.

PF: Zanim jednak zrealizował pan o tym film, minęło trzydzieści lat. Dlaczego aż tyle?

LW: Gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to "Był sobie dzieciak" jawi mi się jako przygoda życia. Pierwszy projekt powstał, kiedy jeszcze byłem studentem łódzkiej Szkoły Filmowej. Napisałem wtedy dla mojej ówczesnej dziewczyny monodram o Powstaniu Warszawskim, ale na tym się skończyło. Potem, już po ukończeniu szkoły, postanowiłem wrócić do tego projektu, bazując na "Pamiętniku z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego. Ponownie napisałem scenariusz i zacząłem się przygotowywać się do przeniesienia go na ekran. Pracowałem wtedy w zespole Wojciecha Jerzego Hasa, który odradzał mi adaptację tej prozy. Argumentował, że im lepsza literatura, tym gorszy film. Radził mi, żebym raczej oparł się na dokumentach historycznych z tamtego czasu. Ale ostatecznie i tak nic z tego nie wyszło. Po raz trzeci podszedłem do tego tematu już po roku 2000. Producentem miał być Michał Kwieciński, a film miał być gotowy w 2004 roku, dokładnie w 60. rocznicę Powstania. Napisałem kolejny scenariusz, przygotowywaliśmy się nawet do castingu. Tym razem tuż przed rozpoczęciem zdjęć TVP, która miała być koproducentem, wycofała się z tego projektu, a nam zabrakło pieniędzy na jego domknięcie. Potem był jeszcze konkurs na scenariusz o Powstaniu Warszawskim, dla mnie dziwny konkurs, bo Janusz Morgenstern, mój patron duchowy od mojego debiutu fabularnego, juror w tym konkursie, w ogóle nie dostał mojego tekstu do oceny. I kiedy potem okazało się, że żaden z dwóch nagrodzonych scenariuszy w tym konkursie nie powstanie, postanowiłem samodzielnie, ze wsparciem PISF, wyprodukować film o Powstaniu.

PF: Najpierw powstał "Taniec śmierci. Sceny z Powstania Warszawskiego".

LW: To był rodzaj impresji, niejednoznacznego eseju filozoficznego. Pewnie nic bym w tym filmie nie zmieniał, gdyby nie kilka wyjazdów na festiwale, m.in. do Chin i na Camerimage, oraz parę pokazów w Stanach Zjednoczonych. Zorientowałem się, że widzowie mało wiedzą o Powstaniu Warszawskim. Co najwyżej kojarzyli powstanie w warszawskim getcie. Bez kontekstu ludzie nie rozumieli ani niuansów, ani ogólnego przekazu. Wtedy zacząłem zastanawiać się, czy stać mnie na takie przekonstruowanie filmu, by kontekst historyczny był czytelny, ale mój zamysł artystyczny nie ucierpiał na tym. Odpowiedź brzmiała: oczywiście tak.



Magdalena CieleckaRafał Fudalej w filmie "Był sobie dzieciak", fot. www.facebook.com/BylSobieDzieciak.

PW: Pewnie wielu twórców w takiej sytuacji by odpuściło. Pan postanowił zmontować cały materiał od nowa i zmienić tytuł filmu. Dlaczego?

LW: Bo to de facto zupełnie inny film, tyle że nakręcony w oparciu o niemal ten sam materiał zdjęciowy. Sposób, w jaki stworzyłem film "Był sobie dzieciak", pokrywa się z moimi przemyśleniami na temat współczesnego kina. Uważam, że fabuła w tradycyjnej formie, czyli takiej, jaką znamy obecnie, powoli odchodzi do lamusa. Dlatego postanowiłem poszukać przestrzeni między fabułą a dokumentem. Zresztą tak naprawdę robiłem już takie projekty od lat – od "Kornblumenblau" czy też dokumentu "Być ptakiem", który był raczej na poły fabularną impresją. Dla mnie granica między fabułą a dokumentem jest nieostra. Zasadniczym celem jest możliwie najpełniejsze przekazanie intencji zarówno fabularnych jak i intelektualnych. Forma jest rezultatem tych zabiegów, a nie punktem wyjścia.

PW: Czemu służy łączenie fabuły z fragmentami dokumentalnymi z czasów II wojny światowej w "Był sobie dzieciak"?

LW: To jest zderzanie dwóch warstw narracyjnych – fabularnej z jakby ikonograficzną, nie całkiem dokumentalną, bo w tej niby dokumentalnej warstwie jest również wiele ujęć nakręconych przez nas w manierze filmu dokumentalnego. Służy to do przybliżenia widzowi klimatu tamtych czasów. Podobnie jak w "Przypadku Hermana Palacza", świadomie dodałem też narratora, którego kreuje Olgierd Łukaszewicz. Jemu przekazałem rolę kogoś, kto osobiście jako kreator obrazu ustosunkowuje się do biegu zdarzeń w filmie. Ukryłem się za nim, ale to moje alter ego. To on, dzięki cudownemu głosowi Olgierda, opowiada całą historię trochę jak bajkę, odciąga od poczucia grozy, które jest obecne niemal na każdym kroku, by końcowe wrażenie działało mocniej, głębiej, dotkliwiej, mniej powierzchownie. Żeby wzmocnić wrażenie tej bajkowej przypowieści dałem filmowi taki, a nie inny tytuł.

PF: Czy główni bohaterowie mają swoje historyczne pierwowzory?

Marek (Rafał Fudalej) jest wzorowany na Mironie Białoszewskim. W filmie opowiadam też historię młodego Niemca, Hansa, który za kłusowanie w lesie zostaje wcielony do SS. Trafia do owianej złą sławą brygady Dirlewangera, złożonej z samych bandziorów, morderców i renegatów. Do stworzenia tej postaci zainspirował mnie wywiad, jakiego kilka lat temu udzielił jednej z polskich gazet pewien Niemiec spod Kolonii. Natomiast powstaniec Mundek (Maciej Marczewski) jest sumą różnych osobowości: jest dumny z tego, że uczestniczy w Powstaniu, a jednocześnie wpędzony w nerwicę z powodu odniesionych ran, udaje chojraka, ale tak naprawdę jest po ludzku przerażony. To emanacja mitu powstańczego, z którym w tym filmie staram się zmierzyć. Zderzam go z tzw. szarym światem, w którym liczy się tylko to, żeby przetrwać. To zderzenie mitu i rzeczywistości ma charakter konfrontacji sacrum i profanum.


Leszek Wosiewicz na planie filmowym, fot. Iwona Paszkowska

PF: Łącznikiem między sacrum a profanum jest również folksdojczka Irena. Spojrzenie na Powstanie Warszawskie z jej perspektywy to dość nietypowy zabieg w polskim kinie.

LW: To kluczowa postać filmu. Irena (Magdalena Cielecka) jest motorem wszelkich działań. Z jednej strony współpracuje z powstańcami, z drugiej zaś – utrzymuje kontakty z SS-manami. Jest suką, ale i wrażliwą kobietą. Czasami naiwną, a czasami piekielnie inteligentną czy wręcz przebiegłą i wyrachowaną. Jest wysłannikiem historii, który objaśnia zależności między Polakami i Niemcami, ich wzajemną nienawiść, ale także ludzkie odruchy. W tym sensie "Był sobie dzieciak" jest również filmem o lojalności, nawet wobec wroga, którego powinno się nienawidzić.

PF: W kilku wywiadach Magdalena Cielecka podkreślała, że w polskim kinie brakuje ról dla kobiet w średnim wieku. Tu taką dostała.

LW: Już pisząc scenariusz do tego filmu, byłem przekonany, że tylko ona może wcielić się w tę postać. Ze względu na swoją urodę, jak również temperament, czasami nawet bezwzględność, upór, ale także liryczność, ciepło, wrażliwość i życiową mądrość.

PF: Ten film daleki jest jednak od patosu. Irena wypowiada znamienne zdanie: "Chcieliśmy to powstanie, to je mamy". To wyraz pana osobistego stosunku do tego wydarzenia?

LW: Daleki jestem od romantycznego postrzegania Powstania Warszawskiego. Starałem się raczej pokazać zastraszonych, zmęczonych ludzi, którzy próbują przeżyć w dramatycznych warunkach, w jakich się znaleźli. Nie chcę odbrązawiać Powstania, ale przedstawić fragment rzeczywistości, która najprawdopodobniej tak właśnie wyglądała.

PF: Niebagatelną rolę odgrywa również muzyka autorstwa Wojciecha Waglewskiego.

LW: To nasz kolejny wspólny projekt. Podoba mi się, jak to napisał jeden z dziennikarzy, "genialnie eklektyczna muzyka Waglewskiego". Natomiast w "Był sobie dzieciak" jest operetka niemiecka, są piosenki powstańcze, są też fragmenty "Warszawianki" w wykonaniu orkiestrowym. Chcieliśmy stworzyć taki nieuporządkowany chaos muzyczny, bo taka też była wojenna rzeczywistość.


Rafał Fudalej, kadr z filmu "Był sobie dzieciak", fot. www.facebook.com/BylSobieDzieciak

Muzyka Waglewskiego znakomicie wpisuje się też w sposób, w jaki postrzegam sztukę filmową. Unikam muzycznych ilustracji filmów. Wolę, jeżeli powstają autonomiczne kawałki, które dołączam do montowanego materiału filmowego. Lubię utwory ambientowe, czyli takie które "wychodzą" z efektów, tak jakby świat nagle zabrzmiał różnorodnością własnych dźwięków.

PF: Wojciech Waglewski to jednak niejedyny twórca, który napisał muzykę do "Był sobie dzieciak".

PF: Do pierwszej, "festiwalowej" wersji filmu, muzykę skomponował tylko Wojtek Waglewski. Teraz, do części dokumentalnej, dołączyłem również utwory, które napisał Filip Kuncewicz. Nie chciałem, żeby to była muzyka wojenna, ale w formie mocnego, współczesnego rocka, który dystansuje się do współczesności.

PF: Tym filmem żegna się pan już z tematem Powstania Warszawskiego?

LW: Dla mnie to summa moich doświadczeń związanych z poprzednimi projektami filmowymi, które – z różnych powodów – nie powstały. To z pewnością najgłębszy i najbardziej ludzki z nich wszystkich.


Marcin Zawiśliński
www.portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  9.12.2013
Zobacz również
Powstanie Warszawskie w wersji rap
"Płynące wieżowce" w kinach w listopadzie
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll