Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Organizatorzy ceremonii rozdania nagród na weneckim festiwalu nie grają w towarzyskie gierki. Nie ma miejsca dla nieskończonych płaczliwych peanów dla nianiek i sióstr, pozdrowień dla ukochanego psa czy życzeń, aby na świecie zapanował pokój. Jest szybko, konkretnie i lakonicznie - wyczekiwana od 10 dni gala trwała nieco ponad pół godziny. Chociaż nie obyło się bez – niekiedy zabawnych, czasem nieco żenujących – wpadek.
Pierwszy etap wręczania nagród poszedł gładko. Wyróżnienie techniczne za zdjęcia dla Daniele Ciprì nie dziwi – to chyba jedna z dwóch dobrych rzeczy w filmie "È stato il figlio". Przenikliwe oko jury dostrzegło także tę drugą: nagrodę Marcello Mastroianniego dla najlepszego aktora debiutanta otrzymał Fabrizio Falco. Można było go także oglądać w dużo ciekawszej roli w "Bella addormentata" Marco Bellocchio, który to ku ogromnemu rozczarowaniu włoskiej prasy musiał obejść się smakiem, bo żadnych nagród nie otrzymał. Wyróżnienie za najlepszy scenariusz dla Oliviera Assayasa nie dziwi – jego „Après Mai” miało na Lido jednogłośnie pozytywną recepcję. Do poziomu arcydzieła filmowi daleko, ale to na pewno świetnie napisany, mądry i bardzo przyjemny mały kawałek kina.
Philip Seymour Hoffman, fot. Forum/Tony Gentile (Reuters)
Nagrodę Coppa Volpi dla najlepszego aktora odebrał w imieniu Joaquina Phoenixa Philip Seymour Hoffman. Dopiero w informacji dla dziennikarzy udało się doczytać, że wbrew zapowiedzi członka głównego jury, wyróżnienie przyznano nie samemu Phoenixowi, a obu aktorom ex-equo, za ich niezwykły duet w filmie „The Master”. Tu obyło się bez niespodzianek – w kuluarach od dłuższego czasu wymieniano panów jako faworytów, tak ze względu na świetne, złożone role, jak i brak poważniejszej konkurencji. Mocnych, intrygujących i wybitnych ról męskich w tym roku ze świeca szukać – na weneckich ekranach rządziły bowiem kobiety. Typowane na dwie najmocniejsze kandydatki Marię Hofstatter ("Raj: Wiara") i Franziskę Petri ("Izmena") pogodziła aktorka stawiająca na gruncie pełnego metrażu pierwsze kroki. Ubrana w piękną białą suknię filigranowa Hadas Yaron, wcielająca się w główna bohaterkę „Lemale et ha'halal”, Shirę, była widocznie wzruszona odbierając statuetkę. Należało jej się! Film Ramy Burshtein, jednej z dwóch reżyserek w zdominowanym przez mężczyzn konkursie, był jednym z tych maleńkich, wspaniałych i absolutnie niespodziewanych konkursowych objawień, a Yaron na ekranie to po prostu zjawisko. Ta nagroda bardzo cieszy.
Po nagrodach aktorskich nadszedł czas na Lwy Srebrne: Nagrodę Specjalną Jury i wyróżnienie dla najlepszego reżysera. Odczytując werdykt jurorzy albo pomylili kartki, albo wzruszenie zmąciło im zmysły – bowiem wyróżnieni odebrali swoje nagrody w złej kolejności. Philip Seymour Hoffman przyjął w imieniu Paula Thomasa Andersona Premio Speciale, potem na scenę wszedł Ulrich Seidl, wyróżniony za „Raj: wiarę” jako najlepszy reżyser. Podziękował Marii Hofstätter za współpracę, a kiedy zaczął już schodzić ze sceny otulona w fiołkowe szyfony Laetitia Casta poinformowała go, że „takie rzeczy się zdarzają i teraz, ojej, musicie się panowie zamienić”. Czyli: Paul Thomas Anderson najlepszym reżyserem, a Seidl laureatem Nagrody Specjalnej. Co za zamieszanie!
W tym momencie było już wiadomo, że Assayas, Ciprì, Anderson i Seidl są wykluczeni z walki o Złotego Lwa – w Wenecji film nie może otrzymać dwóch nagród, wyjątkiem są kategorie aktorskie. W głowie trybiki obracały się wyjątkowo szybko, szukając odpowiedzi na pytanie: „kto?” Korine, którego "Spring Breakers" narobiło w Wenecji masę szumu, poniekąd z nadania został wykluczony już wcześniej, jakoś intuicyjnie czuliśmy, że to raczej nie będzie tytuł kochany przez międzynarodową radę. Faworyt Włochów, Bellocchio, przez media zagraniczne został skrytykowany za ideologizowanie i patos; „Lemale et ha'halal” to produkcja jednak za mało odważna na najwyższe wyróżnienie, „La cinquième saison” - zbyt hermetyczna....
Kim Ki-duk, fot. Forum/Tony Gentile (Reuters)
Te rozważania przerwało jedno słowo: "Pieta". Wygrał Kim Ki-duk, południowokoreański artysta, który na koncie ma już statuetki z Berlina, Cannes, Karlowych Warów, Las Palmas, Locarno, Chicago, San Sebastian i Pusan. W 2004 roku jego wybitny "Pusty dom" zdobył w Wenecji cały wianuszek nagród (FIPRESCI, mały Złoty Lew, nagroda SIGNIS, Srebrny Lew dla najlepszego reżysera). Ki-duk trzykrotnie walczył o Złotego Lwa, ale dopiero tym razem ta walka zakończyła się sukcesem. Ten werdykt nie spotka się z jednogłośnym zadowoleniem. "Pieta", o której pisaliśmy po jej weneckim pokazie (czytaj...) to ekranowy manifest „nowej” poetyki Kim Ki-duka, która nie do końca przekonuje jego wiernych fanów. Z drugiej strony szczególnie sam finisz filmu przypomina widzowi, że ten ma do czynienia z najprawdziwszym mistrzem. Niewielu jest twórców, którzy potrafią tłumaczyć najtrudniejsze emocje na tak wyraziste, przeszywające obrazy. To także film, który „rośnie” w widzu z czasem, im dłużej się o nim myśli, tym bardziej czuje się jego wyjątkowość. Może to dostrzegło jury, które mimo iż każdy jego przedstawiciel pochodził z innego kraju, film Kim Ki-duka poczuło jak jeden organizm, jak deklarowała na konferencji prasowej Marina Abramović. Odbierając statuetkę reżyser zadedykował film „ludzkości w czasach kryzysu”, po czym odśpiewał fragment tradycyjnej południowokoreańskiej pieśni ludowej "Arirang", motywu przewodniego z jego poprzedniego filmu.
Tegoroczny Festiwal prowadzony był po raz pierwszy od 11 lat przez Alberto Barberę. Odsunięty od pracy w 2002 roku dyrektor artystyczny deklarował przed rozpoczęciem, że „Wenecja jest jak stara, szacowna dama, której potrzebne jest odświeżenie”. Czy misja odmłodzenia, tchnięcia w Festiwal nowego życia się powiodła? Na pewno zwraca uwagę przekrojowość konkursu. Zredukowana do 18 tytułów tegoroczna selekcja zaskakiwała różnorodnością estetyk i kultur, które reprezentowały poszczególne filmy. Wciąż jednak poszukiwanie na siłę innowacyjności stoi na drodze do dobrego artystycznego poziomu (przekombinowane i przeciętne "Superstar" czy "È stato il figlio"). Starzy mistrzowie wybierani do konkursu „za zasługi” zawiedli (pretensjonalno-puste „Passion” De Palmy i „To the wonder” czyli sztuka naiwna według Terrence'a Malicka). Największym przewinieniem tegorocznego konkursu była jednak przeciętność. Zalew filmów porządnych, udanych, ale takich, o których zapominamy zaraz po wyjściu z kina. Może dlatego jeszcze wczoraj w biurze prasowym słyszałam dziennikarza, który pracując pod nosem szeptał: „Spring break forever, bitches!”. Korine dostaje ode mnie prywatny Order Złotego Młota Pneumatycznego za wytrącenie Wenecji z letargu. A Barberze życzę, żeby proces odświeżana stylu starszej pani mu się powiódł, bo możliwości ma nieskończone.
Pierwszy etap wręczania nagród poszedł gładko. Wyróżnienie techniczne za zdjęcia dla Daniele Ciprì nie dziwi – to chyba jedna z dwóch dobrych rzeczy w filmie "È stato il figlio". Przenikliwe oko jury dostrzegło także tę drugą: nagrodę Marcello Mastroianniego dla najlepszego aktora debiutanta otrzymał Fabrizio Falco. Można było go także oglądać w dużo ciekawszej roli w "Bella addormentata" Marco Bellocchio, który to ku ogromnemu rozczarowaniu włoskiej prasy musiał obejść się smakiem, bo żadnych nagród nie otrzymał. Wyróżnienie za najlepszy scenariusz dla Oliviera Assayasa nie dziwi – jego „Après Mai” miało na Lido jednogłośnie pozytywną recepcję. Do poziomu arcydzieła filmowi daleko, ale to na pewno świetnie napisany, mądry i bardzo przyjemny mały kawałek kina.
Philip Seymour Hoffman, fot. Forum/Tony Gentile (Reuters)
Nagrodę Coppa Volpi dla najlepszego aktora odebrał w imieniu Joaquina Phoenixa Philip Seymour Hoffman. Dopiero w informacji dla dziennikarzy udało się doczytać, że wbrew zapowiedzi członka głównego jury, wyróżnienie przyznano nie samemu Phoenixowi, a obu aktorom ex-equo, za ich niezwykły duet w filmie „The Master”. Tu obyło się bez niespodzianek – w kuluarach od dłuższego czasu wymieniano panów jako faworytów, tak ze względu na świetne, złożone role, jak i brak poważniejszej konkurencji. Mocnych, intrygujących i wybitnych ról męskich w tym roku ze świeca szukać – na weneckich ekranach rządziły bowiem kobiety. Typowane na dwie najmocniejsze kandydatki Marię Hofstatter ("Raj: Wiara") i Franziskę Petri ("Izmena") pogodziła aktorka stawiająca na gruncie pełnego metrażu pierwsze kroki. Ubrana w piękną białą suknię filigranowa Hadas Yaron, wcielająca się w główna bohaterkę „Lemale et ha'halal”, Shirę, była widocznie wzruszona odbierając statuetkę. Należało jej się! Film Ramy Burshtein, jednej z dwóch reżyserek w zdominowanym przez mężczyzn konkursie, był jednym z tych maleńkich, wspaniałych i absolutnie niespodziewanych konkursowych objawień, a Yaron na ekranie to po prostu zjawisko. Ta nagroda bardzo cieszy.
Po nagrodach aktorskich nadszedł czas na Lwy Srebrne: Nagrodę Specjalną Jury i wyróżnienie dla najlepszego reżysera. Odczytując werdykt jurorzy albo pomylili kartki, albo wzruszenie zmąciło im zmysły – bowiem wyróżnieni odebrali swoje nagrody w złej kolejności. Philip Seymour Hoffman przyjął w imieniu Paula Thomasa Andersona Premio Speciale, potem na scenę wszedł Ulrich Seidl, wyróżniony za „Raj: wiarę” jako najlepszy reżyser. Podziękował Marii Hofstätter za współpracę, a kiedy zaczął już schodzić ze sceny otulona w fiołkowe szyfony Laetitia Casta poinformowała go, że „takie rzeczy się zdarzają i teraz, ojej, musicie się panowie zamienić”. Czyli: Paul Thomas Anderson najlepszym reżyserem, a Seidl laureatem Nagrody Specjalnej. Co za zamieszanie!
W tym momencie było już wiadomo, że Assayas, Ciprì, Anderson i Seidl są wykluczeni z walki o Złotego Lwa – w Wenecji film nie może otrzymać dwóch nagród, wyjątkiem są kategorie aktorskie. W głowie trybiki obracały się wyjątkowo szybko, szukając odpowiedzi na pytanie: „kto?” Korine, którego "Spring Breakers" narobiło w Wenecji masę szumu, poniekąd z nadania został wykluczony już wcześniej, jakoś intuicyjnie czuliśmy, że to raczej nie będzie tytuł kochany przez międzynarodową radę. Faworyt Włochów, Bellocchio, przez media zagraniczne został skrytykowany za ideologizowanie i patos; „Lemale et ha'halal” to produkcja jednak za mało odważna na najwyższe wyróżnienie, „La cinquième saison” - zbyt hermetyczna....
Kim Ki-duk, fot. Forum/Tony Gentile (Reuters)
Te rozważania przerwało jedno słowo: "Pieta". Wygrał Kim Ki-duk, południowokoreański artysta, który na koncie ma już statuetki z Berlina, Cannes, Karlowych Warów, Las Palmas, Locarno, Chicago, San Sebastian i Pusan. W 2004 roku jego wybitny "Pusty dom" zdobył w Wenecji cały wianuszek nagród (FIPRESCI, mały Złoty Lew, nagroda SIGNIS, Srebrny Lew dla najlepszego reżysera). Ki-duk trzykrotnie walczył o Złotego Lwa, ale dopiero tym razem ta walka zakończyła się sukcesem. Ten werdykt nie spotka się z jednogłośnym zadowoleniem. "Pieta", o której pisaliśmy po jej weneckim pokazie (czytaj...) to ekranowy manifest „nowej” poetyki Kim Ki-duka, która nie do końca przekonuje jego wiernych fanów. Z drugiej strony szczególnie sam finisz filmu przypomina widzowi, że ten ma do czynienia z najprawdziwszym mistrzem. Niewielu jest twórców, którzy potrafią tłumaczyć najtrudniejsze emocje na tak wyraziste, przeszywające obrazy. To także film, który „rośnie” w widzu z czasem, im dłużej się o nim myśli, tym bardziej czuje się jego wyjątkowość. Może to dostrzegło jury, które mimo iż każdy jego przedstawiciel pochodził z innego kraju, film Kim Ki-duka poczuło jak jeden organizm, jak deklarowała na konferencji prasowej Marina Abramović. Odbierając statuetkę reżyser zadedykował film „ludzkości w czasach kryzysu”, po czym odśpiewał fragment tradycyjnej południowokoreańskiej pieśni ludowej "Arirang", motywu przewodniego z jego poprzedniego filmu.
Tegoroczny Festiwal prowadzony był po raz pierwszy od 11 lat przez Alberto Barberę. Odsunięty od pracy w 2002 roku dyrektor artystyczny deklarował przed rozpoczęciem, że „Wenecja jest jak stara, szacowna dama, której potrzebne jest odświeżenie”. Czy misja odmłodzenia, tchnięcia w Festiwal nowego życia się powiodła? Na pewno zwraca uwagę przekrojowość konkursu. Zredukowana do 18 tytułów tegoroczna selekcja zaskakiwała różnorodnością estetyk i kultur, które reprezentowały poszczególne filmy. Wciąż jednak poszukiwanie na siłę innowacyjności stoi na drodze do dobrego artystycznego poziomu (przekombinowane i przeciętne "Superstar" czy "È stato il figlio"). Starzy mistrzowie wybierani do konkursu „za zasługi” zawiedli (pretensjonalno-puste „Passion” De Palmy i „To the wonder” czyli sztuka naiwna według Terrence'a Malicka). Największym przewinieniem tegorocznego konkursu była jednak przeciętność. Zalew filmów porządnych, udanych, ale takich, o których zapominamy zaraz po wyjściu z kina. Może dlatego jeszcze wczoraj w biurze prasowym słyszałam dziennikarza, który pracując pod nosem szeptał: „Spring break forever, bitches!”. Korine dostaje ode mnie prywatny Order Złotego Młota Pneumatycznego za wytrącenie Wenecji z letargu. A Barberze życzę, żeby proces odświeżana stylu starszej pani mu się powiódł, bo możliwości ma nieskończone.
Anna Tatarska
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 9.09.2012
"Hasta la vista" wygrywa festiwal "Integracja Ty i Ja"
Festiwal 18/18 - wydarzenia towarzyszące
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024