Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Podczas wczorajszego wykładu z cyklu Anatomia Sceny, trójka autorów filmu "Baby są jakieś inne" szczegółowo opowiedziała o roku spędzonym w samochodzie z Robertem Więckiewiczem i Adamem Woronowiczem.
- Kiedy robiliśmy próby, Więckiewicz podszedł do mnie i powiedział, że ten pomysł to masakra – mówił Jerzy Zieliński, autor zdjęć do filmu "Baby są jakieś inne", którego akcja niemal w całości dzieje się we wnętrzu samochodu. Wyzwań przed ekipą stało kilka, ale jak podkreślał Zieliński najważniejsze było jedno: aby wykonując niezwykle szczegółową robotę zachować pewną niedoskonałość obrazu, naturalną przypadkowość. – Nie chcieliśmy, aby świat wykreowany przez efekty specjalne i nowe technologie był nierealistyczny – mówił operator. Koterskiemu zależało, żeby film był ascetyczny, nic nie odwracało uwagi od dialogu, precyzyjnie zapisanego w scenariuszu, w którym aktorzy nie mogli zmienić nawet przecinka. W tekście napisanym przez reżysera nie było zresztą nic poza kwestiami postaci.
"Baby są jakieś inne", fot. GFF
Zieliński musiał znaleźć wizualny ekwiwalent scenariusza. Podzielił cały zapis na sekwencje i szukał rytmu obrazu, który korespondowałby z tym, co mówią bohaterowie. Na potrzeby zdjęć zostały stworzone dwa olbrzymi zielone cylindry, w których stały samochody. Łatwo można było z nich wymontować jakąś część, na przykład drzwi i ustawić w tym miejscu kamerę. Operator kamery, Ernest Wilczyński przygotował film pokazujący drogę z punktu widzenia kierowcy. Pokazywano go Więckiewiczowi i Woronowiczowi w telewizorze stojącym przed samochodem, w którym spędzali całe dnie wcielając się w postacie – to pomagało im wczuć się w atmosferę jazdy.
Po zarejestrowaniu scen z aktorami, autorzy nakręcili ten film właściwie jeszcze raz – przygotowywali tło, które miało zostać wmontowane w obraz. – Koterski przyjechał na plan, kiedy to rejestrowaliśmy, ale kiedy zobaczył, że nie ma tam nic do reżyserowania, po prostu poszedł spać – wspomina Zieliński. Po zestawieniu ze sobą tych dwóch warstw zdjęć nałożoną na nie trzecią, z odbiciami świateł mijanych przez bohaterów na drodze na szybie samochodu.
Jędrzej Sabliński z firmy postprodukcyjnej Chimney Pot wyliczał, że podczas prac nad "Baby są jakieś inne" użyto 25 kilometrów taśmy filmowej. W filmie wykorzystano mieszankę zdjęć zrealizowanych na taśmie filmowej i cyfrowej, następnie zastosowano cztery różne korekcje barwne. Dzięki programowi napisanemu specjalnie na tę okazję udało się połączyć wszystkie elementy w całość. – Mamy także w związku z powstawaniem tego filmu kilka tajemnic, których nie chcielibyśmy zdradzać – dodawał Sabliński. – A to dlatego, że po "Baby są jakieś inne" zgłaszają się do nas następni chętni, którzy będąc pod wrażeniem naszej pracy, chcą skorzystać z tych samych usług.
- Kiedy robiliśmy próby, Więckiewicz podszedł do mnie i powiedział, że ten pomysł to masakra – mówił Jerzy Zieliński, autor zdjęć do filmu "Baby są jakieś inne", którego akcja niemal w całości dzieje się we wnętrzu samochodu. Wyzwań przed ekipą stało kilka, ale jak podkreślał Zieliński najważniejsze było jedno: aby wykonując niezwykle szczegółową robotę zachować pewną niedoskonałość obrazu, naturalną przypadkowość. – Nie chcieliśmy, aby świat wykreowany przez efekty specjalne i nowe technologie był nierealistyczny – mówił operator. Koterskiemu zależało, żeby film był ascetyczny, nic nie odwracało uwagi od dialogu, precyzyjnie zapisanego w scenariuszu, w którym aktorzy nie mogli zmienić nawet przecinka. W tekście napisanym przez reżysera nie było zresztą nic poza kwestiami postaci.
"Baby są jakieś inne", fot. GFF
Zieliński musiał znaleźć wizualny ekwiwalent scenariusza. Podzielił cały zapis na sekwencje i szukał rytmu obrazu, który korespondowałby z tym, co mówią bohaterowie. Na potrzeby zdjęć zostały stworzone dwa olbrzymi zielone cylindry, w których stały samochody. Łatwo można było z nich wymontować jakąś część, na przykład drzwi i ustawić w tym miejscu kamerę. Operator kamery, Ernest Wilczyński przygotował film pokazujący drogę z punktu widzenia kierowcy. Pokazywano go Więckiewiczowi i Woronowiczowi w telewizorze stojącym przed samochodem, w którym spędzali całe dnie wcielając się w postacie – to pomagało im wczuć się w atmosferę jazdy.
Po zarejestrowaniu scen z aktorami, autorzy nakręcili ten film właściwie jeszcze raz – przygotowywali tło, które miało zostać wmontowane w obraz. – Koterski przyjechał na plan, kiedy to rejestrowaliśmy, ale kiedy zobaczył, że nie ma tam nic do reżyserowania, po prostu poszedł spać – wspomina Zieliński. Po zestawieniu ze sobą tych dwóch warstw zdjęć nałożoną na nie trzecią, z odbiciami świateł mijanych przez bohaterów na drodze na szybie samochodu.
Jędrzej Sabliński z firmy postprodukcyjnej Chimney Pot wyliczał, że podczas prac nad "Baby są jakieś inne" użyto 25 kilometrów taśmy filmowej. W filmie wykorzystano mieszankę zdjęć zrealizowanych na taśmie filmowej i cyfrowej, następnie zastosowano cztery różne korekcje barwne. Dzięki programowi napisanemu specjalnie na tę okazję udało się połączyć wszystkie elementy w całość. – Mamy także w związku z powstawaniem tego filmu kilka tajemnic, których nie chcielibyśmy zdradzać – dodawał Sabliński. – A to dlatego, że po "Baby są jakieś inne" zgłaszają się do nas następni chętni, którzy będąc pod wrażeniem naszej pracy, chcą skorzystać z tych samych usług.
Urszula Lipińska
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 20.06.2012
„Supermarket”: kino gatunkowe w najlepszym wydaniu
[wideo] Wasilewski o tajemnicy "W sypialni"
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024