PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Michał Oleszczyk
  25.06.2012
Terence Davies, brytyjski mistrz filmowych seansów spirytystycznych, w trakcie których z mgły i pary wyłaniają się obrazy zapamiętanych przezeń światów, nakręcił oto trzecią w swym dorobku adaptację literacką. Sięgając po napisaną w 1952 roku sztukę Terence’a Rattigana „The Deep Blue Sea”, połamał jej prostą chronologię na kawałki, wyciął trzy czwarte dialogów, dopisał trochę nowych i zmienił całość w paradoksalny melodramat w stylu manierystycznym.

O tym, że Davies kocha stare hollywoodzkie kino, było wiadomo od dawna. Jego arcydzieła – "Dalekie głosy, martwe natury" (1988) i "Kres długiego dnia" (1992) – obfitowały w aluzje do musicali i melodramatów, na których złakniony kina, dorastający w powojennym Liverpoolu przyszły reżyser się wychował. Unikalność Daviesowskiej formuły polegała na doskonałym stopnieniu ze sobą dwóch przeciwstawnych elementów: nostalgii za przeszłością jako utraconym rajem i rozpoznania jej jako źródła późniejszych dorosłych cierpień.




Kojąca słodycz i dławiąca gorycz współistniały w jawnie autobiograficznych filmach Daviesa, zdających liryczny raport z implozji, jaka dokonuje się w umyśle młodego katolickiego chłopca, nagle zdającego sobie sprawę ze swego homoseksualizmu. Pod względem stopnia osobistego bólu przepisanego na ekran, dzieła Daviesa są być może najbardziej wstrząsającymi filmami, jakie kiedykolwiek nakręcono. Dość powiedzieć, że Kuba Mikurda, przyznając w roku 2008 prywatne nagrody kończące festiwal Nowe Horyzonty, tytuł „Największej ciszy po seansie” przyznał właśnie Daviesowskiej trylogii krótkometrażówek z lat 1976-83.

Sumienie Daviesa jest sumieniem wyklętego katolika, akceptującego rozpacz jako naturalny stan ducha i uciekającego z jej objęć tylko okazjonalnie. Z kolei jego zmysł estetyczny pozostaje jednocześnie konserwatywny i wysoce innowacyjny: akademizm łączy się w nim z niechęcią do snucia linearnej narracji. Warto pamiętać, że – co sam podkreślał – kino i muzyka skończyły się dla Daviesa mniej więcej w latach sześćdziesiątych, wraz z inwazją rocka i rozmaitych nowych fal. Adaptacja trącącego myszką Rattigana umożliwiła mu zatem nie tylko ponowne zanurzenie się w ukochane przez siebie lata pięćdziesiąte (wiele ujęć nowego filmu wygląda jak wizualne repryzy fragmentów „Dalekich głosów…”), ale także opowiedzenie o postaci, która rzuca wyzwanie społecznym normom w imię pełnego przeżywania swojej seksualności – i zostaje zmielona w trybach nie tyle ostracyzmu, jak było w oryginale, co poczucia winy i egzystencjalnego bezruchu.

Główna bohaterka filmu to Hester Collyer (Rachel Weisz), dojrzała małżonka szanowanego sędziego, porzucająca życie letnie i układne na rzecz wybuchowego, niezdolnego do górnolotnych uczuć byłego lotnika RAF-u, Freddie’go. Romans jest serią kłótni i seksualnych wyładowań, spośród których tylko jedno zostaje sportretowane przez Daviesa na ekranie (jako filmowana z góry plątanina szarych kończyn, ślepo szukających zaspokojenia i zarazem jakby zatopionych w bursztynie). Hester zmaga się ze zmiennością kochanka, jednocześnie uzależniając swe życie od jego kaprysów. Nie jest w tym naiwna – każdy krok własnej degradacji postrzega jak chłodna zewnętrzna obserwatorka, a jednocześnie kiedy ból eksploduje w niej z całą mocą, jest w stanie odkręcić gaz, byle tylko zasmakować jakiejś ulgi.


Terence Davies, fot. Lucas Oleniuk / Zumapress / Forum

Bliski brytyjskiemu sercu temat klasowej podroży o kilka pięter w dół, z mężem Hester odmawiającym rozwodu i wykorzystującym tym samym swą uprzywilejowaną pozycję, to żyzny teren dla Daviesowskiego uwielbienia postaci naruszających obyczajowe normy. A jako że reżyser jest także zaprzysięgłym fanem Douglasa Sirka i jego formalnie rozdętych melodramatów poruszających podobne tematy, następuje w „The Deep Blue Sea” fascynująca fuzja wrażliwości. Cały film, piękny i bezradosny jednocześnie, oscyluje gdzieś pomiędzy buchającą ogniem kreacją Rachel Weisz z jednej i totalnie wymuskaną stroną wizualną z drugiej strony. „The Deep Blue Sea” wygląda trochę tak, jakby nakręcono je przez brunatną gazę i oświetlano celowo kopcącymi świecami; w tym świecie nawet radość ma na sobie patynę melancholii.

Hester ze sztuki Rattigana rzucała się w tytułowy odmęt namiętności z pełnym rozmysłem, dając wyraz własnej refleksji w obszernych dialogach pozwalających widzowi na właściwą ocenę jej inteligencji i moralnej wrażliwości. Telewizyjna adaptacja Karela Reisza z 1994 roku, ze znakomitą Penelope Wilton (oglądaną obecnie w „Hotelu Marigold”) w roli głównej, oddawała sprawiedliwość takiej wizji Hester, jednocześnie akcentując znaczenie drugoplanowej postaci zniesławionego lekarza, który sam doświadczył ostracyzmu i zna kształt zadawanych przezeń duchowych siniaków (w tej roli wystąpił zresztą, mówiący z przedziwnym angielskim akcentem i lekko pozaświatowy, Wojciech Pszoniak).

Davies z kolei konstruuje całkowicie własną Hester: wybuchową i skorą do konfrontacji, pozbawioną ironii swej literackiej poprzedniczki – spalającą się gwałtownym ogniem i z miłosnymi oczyma zwróconymi bardziej w stronę śmierci, niż Freddiego. Tematem Daviesa jest w tym filmie ta sama udręka, która legła u podstaw jego dzieł autobiograficznych, a która tutaj zostaje nazwana przez Hester (sięgającą po słowa nieobecne u Rattigana) jako „wstyd bycia żywym”. Katolicka wina przenika we wszystkie zakamarki Daviesowskiej duszy, nic dziwnego więc, że nakręcił film nie tyle o wartości walki o namiętność, co o jej ostatecznej jałowości. Pierwsze sceny „The Deep Blue Sea” to poroniona próba samobójcza Hester; ostatnie ujęcie to zapomniane wojenne zgliszcza, równie nieadekwatne jak więdnące ciała, którymi kiedyś podobno targały jakieś namiętności i przez które płynęły ponoć jakieś soki.

Wniosek z tego nieprzystępnego – na przemian porażającego swym pięknem i wzbraniającego emocjonalnego wstępu – filmu jest następujący: dajcie melancholijnemu katolikowi wybitną sztukę o kobiecie zmagającej się z infamią, a dostaniecie rozbuchany wizualny poemat o kobiecie niemogącej się obmyć z poczucia grzechu. Tylko Davies potrafi wyczytać w rozpalonych oczach spragnionych siebie kochanków wszechmocne „memento mori”. A może na odwrót: ktoś kiedyś (zapewne jakaś instytucja, nazywająca jego miłosne łaknienie grzesznym z definicji…?) nauczył go tę inskrypcję w owe oczy raz za razem wpisywać.


Michał Oleszczyk
Portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Polska poza Euro, czyli stopniowy powrót widzów do kin
Box Office. Sezon ogórkowy w kinach.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll