Być może to niesprawiedliwe, nie do końca obiektywne i pewnie nawet smutne, ale dla mnie jedną z największych miar sukcesu filmowca jest zaistnienie w Hollywood.
Można kręcić nosem na filmy tam kręcone, można mieć o Fabryce Snów złe zdanie, można wzruszyć ramionami i nie czytać dalej uznając, że piszę bzdury, ale trudno zaprzeczyć faktom. Hollywood to dla filmowca to samo co Luwr dla malarza czy FC Barcelona dla piłkarza. Dlatego mam szczerą nadzieję, że na pytanie postawione w tytule już wkrótce będzie można odpowiedzieć: Prosto do Hollywood.
Jan Komasa, fot. Akpa
We wtorek wieczorem w warszawskiej Sali Kongresowej rozdane zostały Złote Kaczki. To nagrody przyznawane od lat przez czytelników miesięcznika "Film". Niekwestionowanym królem polowania na kaczki został Jan Komasa, którego film "Sala samobójców" zdominował większość kategorii. Do Komasy trafiła nagroda za najlepszy scenariusz (zostałby też pewnie najlepszym reżyserem, gdyby nie fakt, że takiej kategorii nie było), „Sala...” została najlepszym filmem, grający główną rolę Jakub Gierszał najlepszym aktorem, a statuetkę otrzymał również autor zdjęć - Radosław Ładczuk. I tylko miano najlepszej aktorki przypadło Romie Gąsiorowskiej za rolę w filmie „Ki”, ale można uznać, że była to nagroda zbiorcza za aż cztery filmy, w jakich wystąpiła w tym sezonie - wśród nich w „Sali samobójców”...
Podsumowując króciutko werdykt czytelniczego jury pozostaje mu jedynie przyklasnąć i ucieszyć się, że wykazało się ono trzeźwością umysłu. Tego samego brakło mu decydując o nagrodzeniu „Wszystko co kocham”Jacka Borcucha jako najlepszego (w ogóle!) polskiego filmu o miłości i Marcina Dorocińskiego jako najlepszego (w ogóle!) polskiego kochanka. Aktor otrzymał swoją nagrodę za rolę w filmie "Ogród Luizy".
Ale wracając do sedna... Jan Komasa, reżyser zaledwie 30-letni, jest na ustach polskiej (i nie tylko!) widowni od momentu pojawienia się „Sali…” w kinach. Złote Kaczki to tylko kolejne podsumowanie jego krótkiej kariery, przed którą egzamin jeszcze trudniejszy. Potwierdzenie, że „Sala...” nie była tylko jednorazowym przypadkiem. Wiadomo już, że jego następnym filmem będzie poświęcone Powstaniu Warszawskiemu „Miasto”, a co po nim? Życzę Komasie, aby do drzwi jego mieszkania zapukało Hollywood. Aby tak się stało potrzebne jest właściwie spełnienie jednego tylko warunku - musi stworzyć film, o którym będzie głośno. Nie tylko u nas, ale i na całym świecie. Wierzę, że to możliwe i osobiście chciałbym w końcu zobaczyć jak polski reżyser pożytkuje miliony dolarów, jakie ma do dyspozycji.
Potwierdzenia skuteczności tej najkrótszej (i najtrudniejszej) drogi do sukcesu znaleźć można właściwie wszędzie. Hollywood z przyjemnością przyjmuje w swoje skromne progi nie tylko twórców (z Polski pokochało jak na razie operatorów i kompozytorów), ale i aktorów, których filmy przebiły się do świadomości światowego widza. Owszem, lubi ponad trzeźwość umysłu robić remaki takich filmów, ale i wcale nie tak rzadko otwiera przed nimi ramiona i mówi: chodźcie do nas, damy wam warunki, pokażcie, co potraficie". Żeby daleko nie szukać (choć lekko naginając tezę) - wchodzący w tym tygodniu na ekrany polskich kin „Szpieg” Thomasa Alfredsona. To film co prawda „tylko” brytyjski (a ściślej rzecz biorąc koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecka), ale nie mam wątpliwości, że o wyborze nazwiska reżysera zadecydował jego poprzedni film „Pozwól mi wejść”. Nakręcony w Szwecji, czyli właściwie na peryferiach kina. I tak to właśnie działa - robisz dobry film, dostajesz możliwość zrobienia jeszcze lepszego filmu. Nazwisk reżyserów, którzy poszli taką ścieżką jest multum. Nimród Antal, Ole Bornedal, Xavier Gens... Nie wszyscy wykorzystali swoją szansę, ale ważne, że ją dostali. Podobnie sprawa ma się z aktorami. Michael Nyqvist i Noomi Rapace czyli duet z „Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” już siedzi za wielką wodą. Podobnie Wagner Moura z „Elitarnych”, czy „najlepszy polski aktor” Til Schweiger.
Cóż więcej… Trzymam kciuki!