PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
27 kwietnia na ekrany polskich kin wszedł film "Iron Sky" - długo oczekiwana komedia historyczna z elementami sciene-fiction. Z odtwórcą roli charyzmatycznego wodza III Rzeszy - Udo Kierem - rozmawia Piotr Czerkawski.

Piotr Czerkawski: Jest pan chyba jedynym aktorem, który z taką regularnością przeplata w swojej karierze występy w arcydziełach kina autorskiego i filmach klasy B. Jak pan to robi?


Udo Kier: Po prostu jestem cholernym szczęściarzem, który otrzymuje mnóstwo ciekawych propozycji. Ostatnio pracowałem z tak różnymi reżyserami jak Lars Von Trier i Guy Maddin. Oprócz tego, niemal jednocześnie wcielałem się w Belę Bartoka, papieża Innocentego VIII i członka zakonu templariuszy. Jak sam widzisz, byłbym głupi gdybym odrzucił którąkolwiek z tych propozycji.


"Iron Sky", fot. Kino Świat

Czy potrafi pan określić cechy, które powinien mieć w sobie konkretny scenariusz, żeby mógł wydać się panu interesujący?

Ostatnio coraz trudniej przychodzi mi się czymś zachwycić. Od pewnego czasu mam w Stanach Zjednoczonych własne ranczo, hoduję zwierzęta i naprawdę nie chce mi się stamtąd ruszać. Nie chodzi  nawet o samą pracę na planie, bo aktorstwo wciąż sprawia mi przyjemność. Prawdziwa katorga zaczyna się w okresie promocji filmu, gdy kontrakt zobowiązuje mnie do udziału w konferencjach prasowych i bankietach. Nie lubię tych wszystkich tłumów, wrzasków i głośnej muzyki. Jestem już na to zwyczajnie za stary. Dlatego właśnie, gdy decyduję się na udział w jakimś filmie, muszę mieć pewność, że będzie naprawdę oryginalny. Zwracam też dużą uwagę na różnorodność moich ról. Ostatnio wystąpiłem w kilku większych produkcjach, więc z radością zgodziłem się na udział w kameralnym, surrealistycznym filmie Guya Maddina. Dodatkowym argumentem za przyjęciem tej propozycji była możliwość spotkania z Isabellą Rossellini, którą podziwiam od czasu "Blue Velvet".

O mechanizmach rządzących przemysłem filmowym wypowiada się pan z nieukrywaną ironią. Czy to znaczy, że nie pociąga pana sława?

To nie takie proste. Oczywiście, zachowuję się  już zupełnie inaczej niż w młodości, gdy liczyło się dla mnie przede wszystkim to, żeby zarabiać dużo pieniędzy, dobrze wyglądać i być rozpoznawalnym na ulicy. Dziś, gdy wychodzę z hotelu i widzę tłum ludzi ustawiających się w kolejce po autografy mówię sobie po cichu: „O, Jezu, tylko nie to”. Doskonale jednak wiem, że gdybym opuszczał ten sam hotel i zobaczył, że na ulicy nie ma ani jednej osoby z notesem i długopisem, pomyślałbym: „Co jest, do cholery?”. W tym samym czasie część mnie chce więc być podziwiana,  a druga pragnie wyłącznie świętego spokoju.

Traktuje pan tę ambiwalencję jako nieodłączony element swojego zawodu?

Jako aktorzy wszyscy cierpimy na rozdwojenie jaźni. W końcu mamy swoje prywatne „ja”, ale także wizerunek publiczny, który w dobie Internetu coraz bardziej wymyka nam się spod kontroli. Podam ci prosty przykład. Choć nie mam i nigdy nie miałem konta na Facebooku, wiem, że są tam osoby, które się pode mnie podszywają. To paranoja, ale co mogę z tym zrobić? Odpowiednim lekarstwem na takie sytuacje  może być tylko dystans do własnej osoby.

Tej cechy akurat nigdy panu nie brakowało. Widać ją także we wchodzącym na polskie ekrany  "Iron Sky", w którym wcielił się w przywódcę nazistowskiej bazy na Księżycu. Co sprawiło, że uwierzył pan w umiejętności fińskiego debiutanta Timo Vuorensoli i zgodził się  wystąpić akurat w tym filmie?

Przypadek "Iron Sky" to absolutny wyjątek, bo nad przyjęciem  tej roli nie zastanawiałem się nawet pięciu minut. Wystarczyło, że usłyszałem magiczne zdanie o „filmie z nazistami w kosmosie” i wiedziałem, że wyjdzie z tego świetna czarna komedia. Vuoresnola wykonał kawał dobrej roboty, bo ten gatunek to bardzo ciężki kawałek chleba, zwłaszcza dla debiutanta. Na szczęście Timo wiedział czego chce i miał świadomość, że w przypadku tak absurdalnego pomysłu nie musi nakładać na siebie żadnych ograniczeń. Dlatego właśnie nasze aktorstwo jest w tym filmie tak nierealistyczne, jakby „wzięte z Księżyca” Jednocześnie jednak, przy całym tym szaleństwie, reżyser nie zapomniał o profesjonalizmie. Mimo że miał do dyspozycji niewielki budżet, bardzo poważnie potraktował kwestię filmowej formy. Zresztą nawet jeśli pojawiają się w tej sferze pewne niedociągnięcia, czynią one "Iron Sky" filmem bardziej autentycznym niż wszystkie te perfekcyjne, aż do mdłości, filmy Spielberga. Atutem Vuresnoli dodatkowo pozostaje również jego bezpretensjonalność. Kiedy pracowaliśmy nad "Iron Sky" nie łudziliśmy się, że tworzymy arcydzieło. Chcieliśmy po prostu zrealizować zabawny film klasy B. Gorące przyjęcie zgotowane nam na festiwalu w Berlinie dowodzi, że chyba daliśmy radę.

W "Iron Sky" po raz kolejny pojawia się pan na ekranie w hitlerowskim mundurze. Co sprawia, że ponad 60 lat po zakończeniu II wojny światowej widzowie wciąż chcą oglądać filmy o nazistach?

Ludzie fascynują się nazistami, bo popełnione przez nich zło wciąż pozostaje niewytłumaczalne. Wywołuje ono grozę, którą – moim zdaniem – można okiełznać wyłącznie śmiechem. Właśnie dlatego wcielam się w role nazistów wyłącznie w czarnych komediach. W 1989 roku wystąpiłem na przykład w „100 dniach Adolfa Hitlera” wyreżyserowanych przez zmarłego niedawno, skandalizującego Christopha Schlingensiefa. W tamtym filmie skupiliśmy się na ostatnich dniach z życia führera, a więc w szalony, zabawny sposób przedstawiliśmy historię, którą wiele lat później na poważnie opowiedział Oliver Hirschbiegel w „Upadku”. Oczywiście podziwiam rolę jaką wykreował w tamtym filmie Bruno Ganz, ale sam w życiu nie mógłbym zagrać czegoś podobnego.


"Iron Sky", fot. Intrefoto/Forum

W rolę nazisty wcielił się pan również w jednym z najbardziej nietypowych projektów w pańskiej karierze. Mam na myśli wyreżyserowany przez Roba Zombiego fałszywy zwiastun do filmu „Ilsa, Werewolf Women of the S.S”, który wszedł w skład projektu „Grindhouse”.

Bardzo żałuję, że z tego pomysłu nie powstał nigdy pełnometrażowy film. Częściowo powetuję sobie jednak tę stratę udziałem w nowym filmie Zombiego - „Lords of Salem”. Będzie to tylko mały epizod, ale nie mam z tym problemu. Wolę grywać ogony w dziwnych filmach niż główne w nudnawych superprodukcjach. Nie dbam o to, że gdybym przyjął inną strategię dostawałbym pewnie więcej pieniędzy. W aktorstwie zawsze liczyła się dla mnie przede wszystkim frajda.

Tej z pewnością nie zabrakłoby panu na planie „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Choć wydawał się pan wymarzonym kandydatem do zagrania w tym filmie, pańskiego nazwiska próżno szukać jednak w jego obsadzie.

Przyznam, że sam byłem tym zaskoczony. Moje rozczarowanie było tym większe, że zetknąłem się już z Tarantino i jego współpracownikami przy okazji „Grindhouse”, gdzie zresztą zagrałem przecież wspomnianego nazistę. Nie jestem jednak jednym z tych aktorów, którzy błagają reżyserów o role. Mogę powiedzieć komuś, że lubię jego filmy, ale nigdy nie dodaję potem: „a może byś obsadził mnie w jednym z nich?”. W każdym razie, ze mną czy beze mnie, "Bękarty wojny" okazały się naprawdę znakomite.

Wystąpił pan za to w „Melancholii”, a jako członek filmowej ekipy był pan uczestnikiem feralnej konferencji, na której Lars von Trier wygłosił żart o nazistach, za który został wyrzucony z festiwalu w Cannes. Jak ocenia pan tę sytuację?

Lars został po prostu niezrozumiany. Opowiedział o tym, że – ze względu na pochodzenie dużej części swojej rodziny – uważał się za Niemca. A potem wykpił stereotyp, zgodnie z którym wiele osób wciąż obwinia współczesnych Niemców za zbrodnie poczynione przez nazistów. Oczywiście Lars, jak to ma w zwyczaju, najpierw mówi a potem myśli, ale cała ta afera została zdecydowanie zbyt wyolbrzymiona. Od początku wiedziałem jednak, że tak będzie. Kiedy tylko wyszliśmy z konferencji prasowej powiedziałem Larsowi, że już widzę te prasowe nagłówki w stylu „Von Trier przyznaje: jestem nazistą”. Nazajutrz okazało się, że miałem rację. Ludzie zaczepiali mnie na ulicach i zadawali pytania w stylu „jak to jest pracować dla nazisty?”. Nieodmienne odpowiadałem, że to bardzo przyjemne. Mogłem tak robić, bo  poznałem Larsa bardzo dobrze i ręczę za to, że nie ma w sobie nic z nazisty. W moim przekonaniu cała ta historia  mimochodem sprowokowała  jednak coś znacznie ważniejszego niż dywagacje nad poglądami von Triera. Tuż po konferencji momentalnie odwołano nam wszystkie oficjalne spotkania i bankiety a znakomity film jakim jest "Melancholia" w praktyce stracił szansę na Złotą Palmę. To wszystko wiele mówi o tym jak bardzo bezwzględny potrafi być przemysł filmowy.

Choć dziś ma pan na koncie role u najważniejszych światowych reżyserów, aktorem został pan właściwie przez przypadek.

Wszystko zaczęło się wtedy, gdy jako młody chłopak wyjechałem do Anglii, żeby podszlifować język. Po pewnym czasie ktoś powiedział mi, że jego znajomi kręcą właśnie film i spytał, czy nie byłbym zainteresowany udziałem. Długo się opierałem, bo niespecjalnie chciało mi się na to tracić czas. W końcu jednak uległem, spodobałem się a jedna z gazet określiła mnie jako „młody talent”. Chyba w to po prostu uwierzyłem, bo zacząłem przyjmować kolejne propozycje. Jednocześnie jednak nie czułem jakiejkolwiek potrzeby, żeby pójść do szkoły aktorskiej. Wszystkiego uczyłem się sam poprzez podpatrywanie na planie bardziej doświadczonych kolegów. W ten sposób poznałem bardzo wiele stylów aktorstwa i na styku między nimi stopniowo dopracowywałem swój własny. Przy okazji muszę też zaznaczyć, że na początku kariery bardzo pomogło mi nawiązanie współpracy z kilkoma bardzo dobrymi reżyserami. Jako młody aktor wystąpiłem na przykład u Paula Morrisseya i twojego rodaka - Waleriana Borowczyka.

Z Borowczykiem pracował pan nawet dwukrotnie, przy filmach „Lulu” i „Krew doktora Jekylla”.

Do dziś wspominam oba te występy jako niezwykłe doświadczenie. Borowczyk miał wspaniałe wyczucie estetyki. Kiedy u niego grałem, miałem wrażenie, że bardziej niż to jak spiszę się w danej scenie interesuje go, czy będę w stanie dobrze wkomponować się w  mistrzowsko zaplanowany kadr. U żadnego innego reżysera nie spotkałem się później z taką precyzją.

Borowczyk to nie jedyny reżyser, u którego zagrał pan we więcej niż jednym filmie.

Tak, jak już mówiłem, mam coraz mniejszą ochotę na adoptowanie się do nowych warunków i po prostu chcę wiedzieć czego się spodziewać po  reżyserze. Nawet jeśli nie znam się osobiście z konkretnym twórcą, zanim wejdę na plan muszę się z nim spotkać i upewnić, że prywatnie się polubimy. W przeszłości zdarzało mi się pracować z reżyserami, co do których nie byłem tego pewien i efekt zawsze wypadał katastrofalnie.  To wszystko nie oznacza jednak, że zupełnie zamykam się na spontaniczne wybory. Mało tego, często zdarzało mi się otrzymywać role w bardzo dziwnych okolicznościach. Gusa Van Santa poznałem kiedyś przez przypadek na parkingu w Berlinie. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i od słowa do słowa doszliśmy do tego, że zagrałem u niego w „Moim własnym Idaho”.


"Iron Sky", fot. Kino Świat

Z pewnością nieprzypadkowo pojawiał się pan w wielu filmach Rainera Wernera Fassbindera i Larsa von Triera. Oprócz relacji zawodowych połączyły pana z nimi wieloletnie przyjaźnie.

 Z Fassbinderem poznaliśmy się, gdy jako szesnastoletni chłopcy włóczyliśmy się po Kolonii. Żaden z nas nie myślał wtedy w ogóle o kinie, ale szybko się zakumplowaliśmy i pozostaliśmy przyjaciółmi także wtedy, gdy obaj zajęliśmy się już sztuką. Jeśli natomiast chodzi o von Triera, to nasza  przyjaźń została przypieczętowana niejako oficjalnie. Od pewnego czasu jestem przecież ojcem chrzestnym jego córki.

W pańskiej bogatej filmografii szczególne miejsce zajmują horrory. Skąd bierze się tak wielka namiętność akurat do tego gatunku?

Po prostu lubię oglądać je jako widz. Przynajmniej kiedyś sprawiało mi to wielką przyjemność. Uwielbiałem zwłaszcza filmy z wytwórni Hammer, które fascynowały bogactwem formy i intensywną kolorystyką. Z tych samych powodów lubiłem zawsze kino Dario Argento. Ostatnio natomiast w trakcie bezsennej nocy włączyłem telewizor i trafiłem akurat na "Halloween" Johna Carpentera. Mój Boże, cóż to za znakomity film! Nie ma w sobie żadnych konwencjonalnych chwytów, jest zniuansowany psychologicznie i bardzo inteligentnie buduje  napięcie. Carpenter to w ogóle diabelnie zdolny reżyser. Bardzo się ucieszyłem, gdy w końcu udało nam się spotkać razem na planie filmu „Cigarette Burns”.

Czy podobnie entuzjastycznie jak o klasyce myśli pan o współczesnym horrorze?

Z pełną premedytacją mogę powiedzieć, że absolutnie go nie znoszę. W większości nowych horrorów pogoń za nowinkami technicznymi okazuje się znacznie ważniejsza od wywoływanych przez film emocji. Tymczasem kiedy w 1974 roku kręciliśmy z Morrisseyem „Krew dla Drakuli” robiliśmy to w morderczym tempie i mieliśmy do dyspozycji psie pieniądze, ale włożyliśmy w ten projekt serce. I wciąż widać to na ekranie. Dziś od czasu do czasu grywam w wysokobudżetowych w horrorach takich jak „Blade”, ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Na pewno chętnie wystąpiłbym natomiast w filmie grozy reżyserowanym przez von Triera albo Maddina, bo wiedziałbym, że obaj podejdą do tego z humorem.

Ma pan na swoim koncie bardzo wiele różnorodnych ról. Czy byłby pan w stanie wybrać jedną z nich, która okazałaby się najbardziej ekscentryczna?

Zawsze szczególnie lubiłem wcielać się w wampiry. Niby nie istnieją w rzeczywistości, ale – ze względu na niepohamowaną chęć zaspokajania swoich pragnień – w pewnym sensie przypominają każdego z nas. Zwłaszcza mojego prawnika. No, dobrze... Jestem już zmęczony. Masz czas na ostatnie pytanie.

Zaskoczę pana, bo przed chwilą właśnie je zadałem.

Tak? Wobec tego porozmawiajmy o tobie, Piotrze... Masz 23 lata, prawda?

Skąd pan wie?

Widzisz? Wiem o tobie wszystko, ale nic więcej nie zdradzę, bo każdy w życiu musi radzić sobie sam. Zapamiętaj to dobrze, bo na tym skończymy. Fajnie się rozmawiało, ale teraz chętnie wróciłbym już na swoje ranczo.
Piotr Czerkawski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  8.08.2013
Zobacz również
Stalowe magnolie
Gwiazda tygodnia - David Thewlis
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll