Chyba nigdy przedtem nie pojawiły się na ekranach jednocześnie trzy filmy o przeszłości X muzy. Dziś możemy wybierać między "Artystą", "Hugo i jego wynalazkiem" oraz "Moim tygodniem z Marilyn". Dlaczego właśnie teraz tak się dzieje?
Jeden film na dany temat to wyjątek. Dwa jednocześnie – być może zbieg okoliczności. Ale trzy naraz to już trend. Czy oglądanie się kina za siebie w "Artyście" Michela Hazanaviciusa, "Hugo i jego wynalazku" Martina Scorsese i "Moim tygodniu z Marilyn" Simona Curtisa jest wyrazem jego bezradności w wynajdywaniu nowych tematów i środków wyrazu, odcinaniem kuponów od własnej sławy? A może przejawem tęsknoty za magicznością kinematografu i epokami, w których władali nim wizjonerzy, tacy jak Melies, a po nim Welles czy Fellini (u Scorsese), za szaleńczą sławą i prawdziwym nimbem gwiazd filmowych (u Curtisa), za czarem ruchomych obrazów, gdy były one czarno-białe i nie przemawiały ludzkim głosem (u Hazanaviciusa)? We wszystkich tych przypuszczeniach tkwi zapewne cząstka prawdy. Nie ma też powodu, by nie wierzyć reżyserom, gdy dają do zrozumienia, że nakręcili nostalgiczne filmy o starym kinie z miłości do niego.
"Artysta", fot. Forum Film
Lecz to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego akurat teraz nastąpił wysyp tych filmów – przecież ich twórcy się nie zmówili. Ano nie, ale każdy z osobna pewnie miał gdzieś "w tyle głowy" raptowne ulatnianie się wiedzy i pamięci o dniu wczorajszym sztuki filmowej. Być może w Ameryce, Anglii czy Francji sytuacja pod tym względem wygląda lepiej niż u nas, ale chyba wszędzie jest nieciekawa, bo następuje po prostu wymiana pokoleniowa. Odchodzą ostatni widzowie zauroczeni w dzieciństwie filmami niemymi, zaś w młodości – komediami muzycznymi z parą taneczną Ginger Rogers - Fred Astaire, do których nawiązuje zakończenie "Artysty", rozgrywające się już po przełomie dźwiękowym w kinematografii. Starzeje się publiczność arcydzieł z kolejnej "złotej epoki" kina, która przypadła na lata 50. i 60. ubiegłego stulecia. Dla niej główni bohaterowie "Mojego tygodnia z Marilyn" – Laurence Olivier i Marilyn Monroe – to prawie świętości (nie mówiąc o Antonionim, Bergmanie, Kurosawie…). Lecz jej głos jest coraz słabiej słyszalny w społeczeństwie zdominowanym przez młodzieżową widownię, przywiązaną już do innego kina. To dawne, rzadziej niż kiedyś, przypomina telewizja, mniejsze niż przed laty jest zainteresowanie klubami filmowymi, pokazującymi klasykę. Wystarczy zapytać w klasie szkolnej, kto widział jakiś film Chaplina. Nie ma co marzyć o lesie podniesionych rąk. Melies? Monroe? A co to za jedni?
"Hugo i jego wynalazek", fot. UIP
Reżyserom "Artysty", "Hugona i jego wynalazku" i "Mojego tygodnia z Marilyn" raczej nie przyświecały cele dydaktyczne. Niewykluczone jednak, że, podświadomie i instynktownie, połączyli swą miłość do starego kina z tkwiącą "w tyle głowy" niezgodą na zapominanie o nim przez publiczność. Tym samym ich filmy stały się niejako obroną sztuki filmowej przed "demencją" dzisiejszych pokoleń, wołaniem o to, by nie odkładały na zawsze starych pereł X muzy do lamusa. Curtis, Hazanavicius i Scorsese wiedzieli, jak X muzie w tym pomóc. Zaprosili widzów do swego rodzaju muzeów kinematografii, ale muzeów nowoczesnych, "multimedialnych" (sztuka filmowa z natury jest multimedialna), czyli takich, których "zwiedzanie" nie jest torturą, lecz atrakcją. Scorsese celnie dostrzegł aurę magiczności spowijającą pionierski okres kinematografii i swój filmowy portret Georgesa Meliesa, notabene pierwszego sztukmistrza kina, umieścił na tle innych niezwykłych zdarzeń. Curtis wpuścił "gapiów", czyli widzów, na plan filmu z Marilyn Monroe, by mogli nareszcie z bliska przyjrzeć się osławionym kaprysom gwiazdy, a przy okazji – geniuszowi i kabotyństwu Oliviera (kapitalny pomysł obsadowy: zagrał go Kenneth Branagh, uważany za jego następcę).
"Mój tydzień z Marilyn", fot. Forum Film
Niewątpliwie najbardziej "koneserski" jest "Artysta". Projekcja sprawi szczególną przyjemność komuś, kto już zetknął z przedwojenną klasyką kina. Bowiem nawiązujące do niej smaczki napotka na każdym kroku, począwszy od czołówki ujmującej na jednej planszy wszystkich "pomocniczo-twórczych" członków ekipy filmowej, z autorem zdjęć włącznie, co dziś jest nie do pomyślenia. Jednak nawet widz nieobeznany z dawnymi konwencjami po pierwsze zabawi się na "Artyście", po drugie przejmie się dramatem upadku bohatera, po trzecie wzruszy subtelną historią miłosną. I pozna przy okazji stare konwencje. Słowem: przyjemne z pożytecznym – jak na filmach Curtisa i Scorsese, które razem z filmem Hazanaviciusa nie pozwolą nam zapomnieć o kinie "w zupełnie starym stylu".