Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Tematem wiodącym nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 4/2015) jest polski film a literatura. Oto fragment artykułu Dagmary Romanowskiej „Polskie kino (nie)kocha książki?”, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 10 kwietnia.
Na świecie, szczególnie w kręgu anglosaskim, prawie nie ma dnia, by nie ogłoszono realizacji kolejnej ekranizacji czy adaptacji. Prawa filmowe do nowych tytułów wykupywane są często przed wydawniczą premierą. Polskie kino, tak mocno od zawsze związane z literaturą, na niemal dwadzieścia lat, prawie o niej zapomniało. Na szczęście widać, że od pewnego czasu, coraz wyraźniej wychodzimy z tego impasu.
Anglosasi – od deszczowego Londynu po słoneczne Hollywood – nie mają wątpliwości: Szekspira można opowiadać tysiąc razy na milion sposobów. Wiernie oryginałowi, nowatorsko, artystycznie, niezależnie, z gwiazdami, przewrotnie. To samo dotyczy Jane Austen, sióstr Brontë, Brama Stokera i wielu innych klasycznych autorów XIX i XX wieku. Po nowe nazwiska – szczególnie te z kręgu literatury masowej, w tym młodzieżowej i świata powieści graficznych, filmowcy sięgają jeszcze chętniej, co owocuje takimi gigantami box office’u (z jakością artystyczną bywa różnie), jak „Władca pierścieni”, „Harry Potter”, „Saga Zmierzch” czy „Igrzyska śmierci” lub „Avengersi”. Dla Amerykańskiej Akademii Filmowej jedynym problemem z oscarową kategorią scenariusza adaptowanego może być tylko nadmiar kandydatów. Dla wytwórni – kwota, którą przychodzi im zapłacić za prawa do powieści m.in. E.L. James ("Pięćdziesiąt twarzy Greya"), Johna Greena ("Gwiazd naszych wina"), Gillian Flynn ("Zaginiona dziewczyna"), Dennisa Lehane’a ("Rzeka tajemnic", "Wyspa tajemnic", "Gdzie jesteś Amando?"), Cormaca McCarthy’ego ("Droga", "To nie jest kraj dla starych ludzi", „Dziecię boże”, „Rącze konie”)… Ta lista naprawdę nie ma końca. „To ogromny rynek” – komentuje Borys Lankosz, który z bliska przyjrzał się tej machinie produkcyjnej. „Agenci literaccy bardzo blisko współpracują z filmowymi, studia z wydawnictwami. Nowe książki regularnie sprzedawane są jeszcze na etapie tzw. szczotek, czasami nawet samych pomysłów. Anglosasi kochają opowieści, storytelling – zdolność ich tworzenia i snucia, płynie w ich krwi, jest głęboko osadzona w ich tradycji. Są w tym niekwestionowanymi mistrzami zarówno jeżeli chodzi o pióro, jak i kamerę”.
Nasza literatura – choć nie posiada aż tak rozbudowanej tradycji, szczególnie powieści popularnej – też oferuje barwne postaci, wydarzenia, refleksje. Kiedyś polskie kino potrafiło ten potencjał wykorzystać – w bezpośrednich ekranizacjach, ale i jako inspirację.
Telegraficzne przypomnienie. Już same początki X muzy na naszych ziemiach miały bardzo bliski związek z twórczością literacką. Wzorem francuskich twórców nurtu Film d'Art już w latach nastych XX wieku sięgaliśmy po prozę Stefana Żeromskiego (pierwsza adaptacja „Dziejów grzechu” to rok 1911), Henryka Sienkiewicza, Władysława Ludwika Anczyca czy Adama Mickiewicza. Nieco później na ekranach pojawili się: Helena Mniszkówna ("Trędowata", "Ordynat Michorowski", "Gehenna"), Maria Rodziewiczówna ("Wrzos") czy Tadeusz Dołęga-Mostowicz ("Prokurator Alicja Horn", "Znachor", "Profesor Wilczur", "Ostatnia brygada", "Doktor Murek").
Prawdziwy rozkwit filmowo-literackiej współpracy przyszedł po II wojnie światowej. „Literatura niemal zawsze, szczególnie po wojnie, była paliwem, które napędzało nasze kino” – podkreśla Piotr Kletowski, filmoznawca, adiunkt w Instytucie Studiów Międzykulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Integracja środowisk postępowała bardzo szybko. Z jednej strony wymuszona była systemowo, m.in. przez hasła budowy kina polskiego od zera (w sierpniu 1946 roku Jerzy Bossak pisał przecież, jakże niesprawiedliwie: „W Polsce sztuki filmowej nigdy nie było.”), założenia socrealizmu i polityki PRL-u kolejnych dekad. Z drugiej – postępowała jak najbardziej naturalnie. Artystów zbliżały tragiczne pokoleniowe doświadczenia, inteligenckie korzenie, te same szkoły (m.in. krakowska ASP, z której wywodzili się m.in. Wojciech Jerzy Has i Jerzy Kawalerowicz, również uczniowie Kursu Przeszkolenia Filmowego, którym – po odebraniu Warsztatu Filmowego Młodych Antoniemu Bohdziewiczowi – kierował literaturoznawca Stanisław Furmanik). Chcieli ze sobą pracować. Wspaniale, choć gorzko, ilustrują to losy noweli filmowej „Robinson warszawski”, którą (jak przypomina na łamach „Historii kina polskiego” Tadeusz Lubelski) jeszcze wiosną 1945 roku spisali, na podstawie rozmów z Władysławem Szpilmanem – Czesław Miłosz i Jerzy Andrzejewski. Rok później pianista opublikował swoje wspomnienia najpierw w „Przekroju”, potem w formie książki. Jednocześnie projektem zainteresowało się powołane dekretem z 13 listopada 1945 roku Przedsiębiorstwo Państwowe „Film Polski”. Instytucja ta, niestety, pomysł zniszczyła – przekształcając po prawie pięciu latach w film "Miasto nieujarzmione" Jerzego Zarzyckiego z jego scenariuszem, napisanym we współpracy z Andrzejewskim, ale już bez Miłosza, który nie zaakceptował narzuconych zmian. Pianista Romana Polańskiego powstał dopiero w roku 2002. Jednak tu właśnie widać zalążek tego, co w ciągu kolejnych lat stało się głównym motorem i siłą naszego kina.
Anglosasi – od deszczowego Londynu po słoneczne Hollywood – nie mają wątpliwości: Szekspira można opowiadać tysiąc razy na milion sposobów. Wiernie oryginałowi, nowatorsko, artystycznie, niezależnie, z gwiazdami, przewrotnie. To samo dotyczy Jane Austen, sióstr Brontë, Brama Stokera i wielu innych klasycznych autorów XIX i XX wieku. Po nowe nazwiska – szczególnie te z kręgu literatury masowej, w tym młodzieżowej i świata powieści graficznych, filmowcy sięgają jeszcze chętniej, co owocuje takimi gigantami box office’u (z jakością artystyczną bywa różnie), jak „Władca pierścieni”, „Harry Potter”, „Saga Zmierzch” czy „Igrzyska śmierci” lub „Avengersi”. Dla Amerykańskiej Akademii Filmowej jedynym problemem z oscarową kategorią scenariusza adaptowanego może być tylko nadmiar kandydatów. Dla wytwórni – kwota, którą przychodzi im zapłacić za prawa do powieści m.in. E.L. James ("Pięćdziesiąt twarzy Greya"), Johna Greena ("Gwiazd naszych wina"), Gillian Flynn ("Zaginiona dziewczyna"), Dennisa Lehane’a ("Rzeka tajemnic", "Wyspa tajemnic", "Gdzie jesteś Amando?"), Cormaca McCarthy’ego ("Droga", "To nie jest kraj dla starych ludzi", „Dziecię boże”, „Rącze konie”)… Ta lista naprawdę nie ma końca. „To ogromny rynek” – komentuje Borys Lankosz, który z bliska przyjrzał się tej machinie produkcyjnej. „Agenci literaccy bardzo blisko współpracują z filmowymi, studia z wydawnictwami. Nowe książki regularnie sprzedawane są jeszcze na etapie tzw. szczotek, czasami nawet samych pomysłów. Anglosasi kochają opowieści, storytelling – zdolność ich tworzenia i snucia, płynie w ich krwi, jest głęboko osadzona w ich tradycji. Są w tym niekwestionowanymi mistrzami zarówno jeżeli chodzi o pióro, jak i kamerę”.
Nasza literatura – choć nie posiada aż tak rozbudowanej tradycji, szczególnie powieści popularnej – też oferuje barwne postaci, wydarzenia, refleksje. Kiedyś polskie kino potrafiło ten potencjał wykorzystać – w bezpośrednich ekranizacjach, ale i jako inspirację.
Telegraficzne przypomnienie. Już same początki X muzy na naszych ziemiach miały bardzo bliski związek z twórczością literacką. Wzorem francuskich twórców nurtu Film d'Art już w latach nastych XX wieku sięgaliśmy po prozę Stefana Żeromskiego (pierwsza adaptacja „Dziejów grzechu” to rok 1911), Henryka Sienkiewicza, Władysława Ludwika Anczyca czy Adama Mickiewicza. Nieco później na ekranach pojawili się: Helena Mniszkówna ("Trędowata", "Ordynat Michorowski", "Gehenna"), Maria Rodziewiczówna ("Wrzos") czy Tadeusz Dołęga-Mostowicz ("Prokurator Alicja Horn", "Znachor", "Profesor Wilczur", "Ostatnia brygada", "Doktor Murek").
Prawdziwy rozkwit filmowo-literackiej współpracy przyszedł po II wojnie światowej. „Literatura niemal zawsze, szczególnie po wojnie, była paliwem, które napędzało nasze kino” – podkreśla Piotr Kletowski, filmoznawca, adiunkt w Instytucie Studiów Międzykulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Integracja środowisk postępowała bardzo szybko. Z jednej strony wymuszona była systemowo, m.in. przez hasła budowy kina polskiego od zera (w sierpniu 1946 roku Jerzy Bossak pisał przecież, jakże niesprawiedliwie: „W Polsce sztuki filmowej nigdy nie było.”), założenia socrealizmu i polityki PRL-u kolejnych dekad. Z drugiej – postępowała jak najbardziej naturalnie. Artystów zbliżały tragiczne pokoleniowe doświadczenia, inteligenckie korzenie, te same szkoły (m.in. krakowska ASP, z której wywodzili się m.in. Wojciech Jerzy Has i Jerzy Kawalerowicz, również uczniowie Kursu Przeszkolenia Filmowego, którym – po odebraniu Warsztatu Filmowego Młodych Antoniemu Bohdziewiczowi – kierował literaturoznawca Stanisław Furmanik). Chcieli ze sobą pracować. Wspaniale, choć gorzko, ilustrują to losy noweli filmowej „Robinson warszawski”, którą (jak przypomina na łamach „Historii kina polskiego” Tadeusz Lubelski) jeszcze wiosną 1945 roku spisali, na podstawie rozmów z Władysławem Szpilmanem – Czesław Miłosz i Jerzy Andrzejewski. Rok później pianista opublikował swoje wspomnienia najpierw w „Przekroju”, potem w formie książki. Jednocześnie projektem zainteresowało się powołane dekretem z 13 listopada 1945 roku Przedsiębiorstwo Państwowe „Film Polski”. Instytucja ta, niestety, pomysł zniszczyła – przekształcając po prawie pięciu latach w film "Miasto nieujarzmione" Jerzego Zarzyckiego z jego scenariuszem, napisanym we współpracy z Andrzejewskim, ale już bez Miłosza, który nie zaakceptował narzuconych zmian. Pianista Romana Polańskiego powstał dopiero w roku 2002. Jednak tu właśnie widać zalążek tego, co w ciągu kolejnych lat stało się głównym motorem i siłą naszego kina.
Dagmara Romanowska
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja: 27.03.2015
fot. Filmoteka Narodowa
Zmarła Wiesława Borecka
OFF CAMERA: Sławomir Idziak przewodniczącym Jury
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024