Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Jednym z magnesów „Królewny Śnieżki” Tarsema Singha, mającym przyciągnąć rzesze widzów do kin jest Julia Roberts – niegdyś aktorka zapewniająca filmowi szokująco wysokie wpływy, ostatnio jedna z wielu ofiar więdnącego star systemu w Hollywood.
Od strony liczb, Julia Roberts w przemyśle filmowym nie ma sobie równych. Podczas trwającej lekko ponad dwadzieścia lat karierze, filmy z jej udziałem zarobiły w sumie 5,5 miliarda dolarów. Roberts była pierwszą aktorką w historii Hollywood, która otrzymała za rolę 20 milionów dolarów. Jako jedyna kobieta osiągnęła 100 punktów w skali Ulmera – osobliwej skali mierzącej przyciąganie ludzi do kin przez poszczególnych aktorów. Żartobliwie można by jeszcze dodać, że ma pewnie parę zębów więcej w swym niebagatelnie szerokim uśmiechu niż przeciętny człowiek, ale tak naprawdę od paru lat Julia ma coraz mniej powodów, by się śmiać.
Julia Roberts w "Królewnie Śnieżce", 2012, fot. Monolith Film
Wyraźnie gasnący blask największych gwiazd w Hollywood nie działa już na widzów tak, jak przed laty. Publiczności, żeby zapłacić za bilet na film, coraz rzadziej wystarczy ulubiony aktor w obsadzie, o czym Roberts przekonała się boleśnie w 2009 roku. Po niemal pięciu latach grywania niewielkich postaci na drugim planie, powróciła w pierwszoplanowej roli w „Grze dla dwojga” (2009) Tony’ego Gilroya i wtedy po raz pierwszy okazało się, że z dawnej mocy przyciągania pozostało zaledwie ładne wspomnienie. Niepowodzenie filmu w kinach szybko odbiło się na jej pozycji na wspomnianej liście Ulmera, gdzie Julia królowa niepodzielnie przez dziewięć lat.
W ostatnim notowaniu Roberts spadła na drugą pozycję wśród przynoszących największe wpływy aktorek. Kto okazał się jej pogromczynią, o tym zaraz. Teraz przenieśmy się na chwilę do 2000 roku. Moment w którym Julię doceniono jako artystkę (Oscar za rolę w "Erin Brockovich" Stevena Soderbergha) zbiegł się z chwilą jej najlepszych lat w kinie rozrywkowym. Chwilę po sukcesie „Nothing Hill” (1999) Rogera Michela i „Uciekającej panny młodej” (1999) Garry’ego Marshalla, Roberts wzięła udział w „Ocean’s Eleven” (2001) Stevena Soderbergha. Zarabiający prawie pół miliarda dolarów hit mógł mierzyć się na dochody tylko z jednym tytułem w filmografii aktorki: sławną "Pretty Woman" (1990) Garry’ego Marshalla.
Julia Roberts w "Królewnie Śnieżce", 2012, fot. Monolith Film
Jako, że droga na szczyt jest długa i mozolna, a w drugą stronę zwykle szybka i łatwa, kariera Julii zaczęła się gwałtownie załamywać. Rozpoczęto więc próby zdefiniowania jej fenomenu, zastanawiając się jednocześnie kto mógł ją zastąpić. Sarah Jessika Parker po sukcesie „Seksu w wielkim mieście” kojarzyła się z przesadnym kobiecym wyzwoleniem. Angelina Jolie nie przypomina raczej dziewczyny z sąsiedztwa. Jennifer Aniston sprawiała wrażenie zbyt przeciętnej. Gdy rozważania trwały, jakby niepostrzeżenie na szczyt wskoczyła Reese Witherspoon, którą obecnie możemy podziwiać na ekranach kin w filmie „A więc wojna”.
O tym, że aktorka prawdopodobnie nie zabawi długo na chwalebnej pozycji przekonują jej porażki w ostatnich dwóch latach. Kiedy Roberts zaliczała dwie klapy: "Jedz, módl się, kochaj" Ryana Murphy’go i „Larry Crown – Uśmiech losu” Toma Hanksa, Witherspoon robiła to z porównywalną konsekwencją występując w „Wodzie dla słoni” (2010) Francisa Lawrence’a i „Skąd wiesz?” (2011) Jamesa L. Brooksa. Jednak, jak pisze John Patterson w „Guardianie” to, czy Reese na dobre zastąpi Julię to kwestia jej charyzmy i powodzenia. Jakość filmów nie ma tu wielkiego znaczenia. W końcu oszałamiająca kariera Roberts też kwitła nie na arcydziełach, ale przede wszystkim na średnich filmach.
Od strony liczb, Julia Roberts w przemyśle filmowym nie ma sobie równych. Podczas trwającej lekko ponad dwadzieścia lat karierze, filmy z jej udziałem zarobiły w sumie 5,5 miliarda dolarów. Roberts była pierwszą aktorką w historii Hollywood, która otrzymała za rolę 20 milionów dolarów. Jako jedyna kobieta osiągnęła 100 punktów w skali Ulmera – osobliwej skali mierzącej przyciąganie ludzi do kin przez poszczególnych aktorów. Żartobliwie można by jeszcze dodać, że ma pewnie parę zębów więcej w swym niebagatelnie szerokim uśmiechu niż przeciętny człowiek, ale tak naprawdę od paru lat Julia ma coraz mniej powodów, by się śmiać.
Julia Roberts w "Królewnie Śnieżce", 2012, fot. Monolith Film
Wyraźnie gasnący blask największych gwiazd w Hollywood nie działa już na widzów tak, jak przed laty. Publiczności, żeby zapłacić za bilet na film, coraz rzadziej wystarczy ulubiony aktor w obsadzie, o czym Roberts przekonała się boleśnie w 2009 roku. Po niemal pięciu latach grywania niewielkich postaci na drugim planie, powróciła w pierwszoplanowej roli w „Grze dla dwojga” (2009) Tony’ego Gilroya i wtedy po raz pierwszy okazało się, że z dawnej mocy przyciągania pozostało zaledwie ładne wspomnienie. Niepowodzenie filmu w kinach szybko odbiło się na jej pozycji na wspomnianej liście Ulmera, gdzie Julia królowa niepodzielnie przez dziewięć lat.
W ostatnim notowaniu Roberts spadła na drugą pozycję wśród przynoszących największe wpływy aktorek. Kto okazał się jej pogromczynią, o tym zaraz. Teraz przenieśmy się na chwilę do 2000 roku. Moment w którym Julię doceniono jako artystkę (Oscar za rolę w "Erin Brockovich" Stevena Soderbergha) zbiegł się z chwilą jej najlepszych lat w kinie rozrywkowym. Chwilę po sukcesie „Nothing Hill” (1999) Rogera Michela i „Uciekającej panny młodej” (1999) Garry’ego Marshalla, Roberts wzięła udział w „Ocean’s Eleven” (2001) Stevena Soderbergha. Zarabiający prawie pół miliarda dolarów hit mógł mierzyć się na dochody tylko z jednym tytułem w filmografii aktorki: sławną "Pretty Woman" (1990) Garry’ego Marshalla.
Julia Roberts w "Królewnie Śnieżce", 2012, fot. Monolith Film
Jako, że droga na szczyt jest długa i mozolna, a w drugą stronę zwykle szybka i łatwa, kariera Julii zaczęła się gwałtownie załamywać. Rozpoczęto więc próby zdefiniowania jej fenomenu, zastanawiając się jednocześnie kto mógł ją zastąpić. Sarah Jessika Parker po sukcesie „Seksu w wielkim mieście” kojarzyła się z przesadnym kobiecym wyzwoleniem. Angelina Jolie nie przypomina raczej dziewczyny z sąsiedztwa. Jennifer Aniston sprawiała wrażenie zbyt przeciętnej. Gdy rozważania trwały, jakby niepostrzeżenie na szczyt wskoczyła Reese Witherspoon, którą obecnie możemy podziwiać na ekranach kin w filmie „A więc wojna”.
O tym, że aktorka prawdopodobnie nie zabawi długo na chwalebnej pozycji przekonują jej porażki w ostatnich dwóch latach. Kiedy Roberts zaliczała dwie klapy: "Jedz, módl się, kochaj" Ryana Murphy’go i „Larry Crown – Uśmiech losu” Toma Hanksa, Witherspoon robiła to z porównywalną konsekwencją występując w „Wodzie dla słoni” (2010) Francisa Lawrence’a i „Skąd wiesz?” (2011) Jamesa L. Brooksa. Jednak, jak pisze John Patterson w „Guardianie” to, czy Reese na dobre zastąpi Julię to kwestia jej charyzmy i powodzenia. Jakość filmów nie ma tu wielkiego znaczenia. W końcu oszałamiająca kariera Roberts też kwitła nie na arcydziełach, ale przede wszystkim na średnich filmach.
Urszula Lipińska
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 11.03.2012
Apel Dokumentalistów - co dalej?
Krytyk filmowy ze Złotą Różą
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024