Co skłoniło pana do opuszczenia Polski?
Powodem był film „Anna Proletariuszka” o Annie Walentynowicz, który zrealizowałem wspólnie z Markiem Ciecierskim. To był ostatni tytuł zrobiony w łódzkiej Szkole Filmowej. Ukończyłem go w październiku 1981 roku. W Stanach byłem 1 listopada i czekałem na kopię, która miała zostać wysłana na premierę do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. Okazało się, że została zamknięta na kłódkę w Szkole i nigdy nie wyleciała z Polski. Potem wprowadzono stan wojenny i film został uznany za antykomunistyczną propagandę. Nie było po co wracać.
Jak młodemu filmowcowi z Polski udało się zaistnieć na rynku amerykańskim?
To było trudne dla emigranta. Musiałem się nauczyć Ameryki. Rok po przylocie sam zacząłem uczyć, najpierw fotografii i filmu, potem filmu i telewizji. Przez osiem lat byłem wykładowcą na czterech uniwersytetach położonych w różnych częściach Stanów Zjednoczonych. Dzięki kontaktom ze studentami poznałem kraj, ludzi, nauczyłem się reżyserować w taki sposób, by trafić do widza amerykańskiego. Jakieś 10 lat później moje pierwsze obrazy znalazły się w PBS (amerykańskiej telewizji publicznej), w prime time’ie, w serii POV (skrót od point of view), poświęconej niezależnym dokumentom. Na tym kanale zostały wyświetlone dwa moje tytuły: „Modlitwa szkolna” i „Linia graniczna”, które wyselekcjonowano z ogromnej liczby zgłoszeń. „Modlitwa szkolna” po emisji została zgłoszona do nagrody Emmy i ją zdobyła. Pierwsze filmy robiłem za własne pieniądze. Powoli zaczęły przychodzić granty, fundusze z różnych instytucji, do których aplikowałem. Zrealizowałem już bardzo wiele tytułów, ponad 45, ale do każdego nowego projektu podchodzę tak, jakbym zaczynał wszystko od początku. Według mnie, po prostu liczą się dobre pomysły i dobre filmy.
Wyobraźmy sobie, że jest pan twórcą, który chce zrealizować film w Stanach za amerykańskie pieniądze.
Jeżeli to kolejny dokument po pierwszym, który odniósł sukces i został dostrzeżony na festiwalach, to jest oczywiście łatwiej, co nie znaczy, że łatwo. W Stanach istnieje szereg instytucji, które dają pieniądze na filmy. Granty są dostępne, oczywiście bardziej dla twórców, którzy tam żyją i mają już dorobek amerykański. Mniej jest możliwości dla ludzi, którzy przyjeżdżają np. z Europy. Jest kilku polskich realizatorów, którzy otrzymują amerykańskie pieniądze z różnych źródeł, ale musieli na to bardzo ciężko zapracować.
Jaka jest różnica między realizacją filmu w USA i w Polsce?
W Polsce jest PISF, telewizja publiczna i kilka innych instytucji, które finansują filmy. W Stanach nie ma pomocy państwowej. Tam istnieją prywatne fundacje, a właściwie duże korporacje z wielkimi fundacjami, takie jak Ford, MacArthur czy Guggenheim. Niektóre z nich wspierają tylko ukończenie produkcji, a nie dają pieniędzy na start czy fazę realizacji. Inne z kolei wybierają projekty zgodne z preferowanymi przez nie tematami. Trzeba włożyć duży wysiłek w każdą aplikację, a konkurencja jest ogromna. Startuje się czasem z wiedzą, że ze 150 złożonych wniosków tylko trzy do pięciu będą dofinansowane.