PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Podczas tegorocznej edycji Festiwalu Filmowego w Gdyni Platynowymi Lwami zostanie uhonorowany Sylwester Chęciński, znakomity reżyser m.in.: „Historii żółtej ciżemki”, tryptyku o Kargulach i Pawlakach („Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć”), „Wielkiego Szu”. Z laureatem rozmawia Stanisław Zawiśliński. Oto fragment rozmowy, którą w całości będzie można przeczytać na łamach nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 9/2014), już 10 września.
Już na początku kariery obsypano pana srebrem, a na stare lata obrasta pan w platynę…

Ja?

W roku 1961 na festiwalu w Wenecji otrzymał pan Srebrne Lwy za „Historię żółtej ciżemki”, natomiast kilka lat temu w Poznaniu – Platynowe Koziołki, zresztą za ten sam film. Wkrótce, na  festiwalu w Gdyni, odbierze pan Platynowe Lwy za całokształt twórczości.


No, tak… Dożyłem laurów za całokształt.

Jest pan szczęśliwy?

Bywałem szczęśliwy. Zwłaszcza wtedy, kiedy widziałem rozbawionych ludzi na pokazach moich filmów. Byłem usatysfakcjonowany, gdy obserwowałem, że dowcip dociera do publiczności, a oglądane sceny budzą żywe reakcje. Nie zapomnę, jak na festiwalu w Łagowie, gdzieś po pół godzinie plenerowej projekcji „Kochaj albo rzuć”, nagle lunął deszcz. Myślałem, że to koniec – pokaz zostanie przerwany. Tymczasem kilka tysięcy przemokniętych ludzi nawet nie ruszyło się z miejsc. Siedzieli na ławkach do końca filmu, a przez szum deszczu docierał do mnie ich śmiech. To była dla mnie wielka nagroda, bo ci dla których robiłem ten film, w tak wspaniały sposób mi się odwdzięczali. Platynowe Lwy to wielka, prestiżowa i niespodziewana dla mnie nagroda. Tym, którzy się do niej przyczynili, z głębi serca bardzo dziękuję.

Czy inne nagrody pana cieszyły ?

Cieszyły, ale te od publiczności pozostawiły we mnie mocniejsze ślady i emocje.

Srebrne Lwy pomogły panu w karierze?

Dowiedziałem się o przyznaniu tej nagrody z gazety. Srebrne Lwy ktoś odebrał w moim imieniu. Kilkanaście lat później usłyszałem, że Lwy znajdują się w gablocie na korytarzu Ministerstwa Kultury i Sztuki. Postanowiłem, że je odzyskam. Pojechałem do Warszawy, nastawiłem się na awanturę, ale nie musiałem jej robić, by nagroda trafiła wreszcie w moje ręce. A czy mi pomogła? Po jej zdobyciu poczułem się odrobinę pewniejszy. "Historia żółtej ciżemki" to był trudny film, bo i historyczny, i kolorowy, i dla dzieci. Uwierzyłem po nim, że dam sobie radę w zawodzie.

Przedtem miał pan wątpliwości ?

Starsi koledzy, którym asystowałem po studiach – przede wszystkim Andrzej Wajda, a także Stanisław Lenartowicz i Jerzy Passendorfer – posiadali większe ode mnie obycie, nie mówiąc o umiejętnościach. Współpracując z nimi podpatrywałem, jak przygotowują sceny, jak ustawiają kamerę, jak rozmawiają z aktorami. Byłem głodny wszystkiego, co jest praktycznie związane z realizacją filmu. Ale pierwszą, praktyczną lekcję kina otrzymałem po drugim roku studiów. Wtedy trafiłem na plan „oświatówki”. Asystowałem absolwentce szkoły filmowej realizującej film o chłopcu, który buduje karmnik dla ptaków. To nie był film typowo oświatowy – trzeba było wybrać bohatera, obiekty zdjęciowe, wykonać scenografię itd.  Po tygodniu zdjęć reżyserka wysłała do Łodzi taśmę do wywołania. Materiały nie spodobały się kierownictwu Wytwórni Filmów Oświatowych. Przysłano więc nam na plan nowego operatora. Po kolejnych zdjęciach historia powtórzyła się. Przyjechał kolejny operator. Za trzecim razem zjawiła się cała nowa ekipa. Wszystko, co wcześniej przygotowaliśmy, wywróciła do góry nogami. Jako obiekt zdjęciowy, zamiast szkoły tysiąclecia, wybrali zwykłą chałupę. Pojawiły się inne rekwizyty i dekoracje. Klimat na planie zmienił się radykalnie. Zobaczyłem, że ten sam temat i ten sam scenariusz można zupełnie inaczej realizować. Na moich oczach działo się kino. Na czele tej grupy stał Wojciech Has, którego przedtem nie znałem, a towarzyszył mu operator Mieczysław Jahoda. Dzięki  nim, wydało mi się, że zrozumiałem na czym  polega robienie filmu i poczułem, że nie znajdę już dla siebie lepszego zajęcia.

Szkole filmowej nic pan nie zawdzięcza?

Wszystko jej zawdzięczam. Przede wszystkim to, że mnie z niej nie wyrzucili. Bo nie byłem orłem. Dostałem absolutorium, ale dyplomu nie mam do dziś.

Od dzieciństwa marzył pan o reżyserii?

Skądże! Nie miałem nawet  pojęcia, że taki zawód istnieje. Urodziłem się w dość biednej wsi lubelskiej, położonej na granicy Puszczy Solskiej, w Suścu. Tam było ze sto chałup. Z jednej strony kościół, kilka sklepów i remiza strażacka, a z drugiej strony stacja kolejowa. Ona była miejscem, na które przychodziło się tak, jak później na telewizję, by oglądać co się dzieje.

A co się działo?

Zawsze o tej samej porze przejeżdżał, a niekiedy nawet zatrzymywał się, pociąg relacji Warszawa – Lwów. Czasem wysiadały z niego pięknie ubrane panie, dystyngowani panowie. Moja mama o pasażerach pociągu mówiła do mnie: „Wiesz, oni to maturę mają”. Bo dla niej matura, to była furtka do lepszego świata.


PZ
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja:  6.09.2014
Zobacz również
fot. T. Jędrzejowski/SFP
Prawo przedruku
Konsultacje środowiskowe - Programy Operacyjne PISF
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll