PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Józef Gębski
  8.10.2018
PRL była bardzo komiczna. W całości. Ale to samo – horribile dictu – było z epoką „Solidarności” (rychłe niebo na ziemi), a Polska Leszka Balcerowicza to już tylko burleska.
Stanisław Bareja, zaprzyjaźniony z aktorami gdańskimi, zdał się na ich skeczowość. Krótkie werbalne rozgrywki świetnie udające się na estradzie, przeniesione na ekran, dawały w postaci filmowej szczególny osobisty wymiar. Bogumił Kobiela, Wiesław Gołas, zwłaszcza Jacek Fedorowicz, wnosili kabaretowość do kina. W ten sposób Bareja zrealizował "Żonę dla Australijczyka" czy "Poszukiwanego, poszukiwaną". Filmy – sądziliśmy – bardziej Jacka Fedorowicza i Stanisława Tyma, zwłaszcza, że Tym wnosił w nie swoją nieporadność… rzecz bliżej natury kinematografu. Nie potrafił recytować dialogu tak jak estradowy i radiowy Fedorowicz, za to wnosił unikalną kinematograficzność. I to uczyniło z Barei reżysera i prawdziwego autora komedii filmowej.

PRL była bardzo komiczna. W całości. Ale to samo – horribile dictu – było z epoką „Solidarności” (rychłe niebo na ziemi), a Polska Leszka Balcerowicza to już tylko burleska. Liberalny kapitalizm, karnawał wolności bogaczy i niedziele biedaków przywołują w pamięci „Walkę karnawału z postem”, nieśmiertelny obraz Pietera Bruegla. Dyktatura jednej partii była tak samo zabawna, jak dyktatura dwóch… z przydatkami.

Roman Polański to był w tamtych czasach surrealistyczny geniusz, mistrz draki i groźnej farsy. Któregoś dnia po wykładzie prof. Władysława Jewsiewickiego czy też Jerzego Toeplitza, studenci oglądali film Themersonów "Przygoda człowieka poczciwego". I potem młody Polański „wykonał” to lepiej, dodając dwóm ludziom zamiast lustra całą szafę. Tak, wespół z operatorem Maćkiem Kijowskim stworzyli arcydzieło, które w brukselskim konkursie zaczęło światową karierę mistrza.

Polański – co przyjmowaliśmy z nieustanną satysfakcją – serwował coraz to bardziej surrealistyczne komedie, co bulwersowało Francuzów, którzy go ostatecznie porwali i dali możliwość rozwoju talentu.

Polska komedia trafiała celnie w ducha europejskości. Porównywano filmy Polańskiego, Jana Lenicy, Janusza Majewskiego z kinem absurdu spod znaku Eugène’a Ionesco i Samuela Becketta. Literatura paniczna (Roland Topor, grafika Romana Cieślewicza), a wspaniała animacja Daniela Szczechury, to była Europa… nad Wisłą.

Najbardziej komicznym był fakt, że w tym „ciemnogrodzie” istniała szkoła filmowa (defetystyczna, jak wydawnictwa: PIW i Czytelnik). Istniała przodująca w świecie tradycja plakatu artystycznego, był teatr Sławomira Mrożka... i jego ambasadorowie – Witold Gombrowicz, a także zupełnie wygrzebany z niebytu światowy geniusz Witkacy. W PRL działał Tadeusz Kantor, był teatr Kazimierza Dejmka, było malarstwo Andrzeja Wróblewskiego i Jana Lebensteina, były studenckie teatry, i czasopisma (co i rusz zamykane, ale zaraz na ich miejsce rodziły się następne). Na Uniwersytecie Warszawskim pierwszeństwo u Leszka Kołakowskiego mieli Jean-Paul Sartre i Albert Camus, byli Martin Heidegger i Friedrich Nietzsche. Jak to wszystko się mieściło w głowie Władysława Gomułki… opowiadają tylko autorzy komedii filmowych, którym za to wielka chwała.

W naszych kinach był najlepszy repertuar w Europie, w teatrach tak samo, a zdarzyła się nawet rocznica 50-lecia Cyrku Radzieckiego (!!!), z niezwykłymi akrobacjami co przedniejszych sowieckich komików.

W takiej aurze ujawniał się talent Stanisława Barei. Z zawodowego rozśmieszacza, z kabaretowego zgrywusa okazał się rasowym filmowcem. To prawda, że odszedł od Tatiego, a zbliżył się do satyrycznej komedii angielskiej, z zabawnymi akcentami społecznymi, ale okazał się najbardziej polskim satyrykiem. Godził w prasowe anomalia, w tromtadrację mediów... Gdybym dzisiaj miał dokonać pewnej reasumpcji – rzekłbym, że tworzył... nieznany polski humor telewizyjny. Ten już miał kilku wybitnych ironistów: Jerzego Gruzę, Tadeusza Chmielewskiego i Sylwestra Chęcińskiego, ale Bareja ożywił drugi nurt publicystyki telewizyjnej w serialach.

Pamiętam atmosferę lat ostrej satyry społecznej, kiedy to ówczesne władze miały inne kłopoty, niż te z naszymi filmami, a ja robiłem wtedy swój debiut "Filipa z konopi", w którym kpiłem z mieszkań w blokach ponurych jak „Blok Państw Bratnich”. W jednym z nich mieszkał sam architekt, który taki przerażający blok zaprojektował dla innych. Tam powołałem cały szereg nieszczęśników, którym przyszło tutaj (ze mną) pomieszkiwać, a pomiędzy nami był demon dozorca, teraz zwany dumnie gospodarzem domu (grał go Janusz Kłosiński, który w ostatnim ujęciu filmu zamykał na klucz wszystkie klatki, wydając ostatnie polecenia, aby gasić światła, spać oraz zachować ciszę nocną, jak w dobrze zarządzanym więzieniu. Niedługo po tym, oglądając wspaniały Barejowy serial "Alternatywy 4", zauważyłem takiego samego nadzorcę (prawie mojego) w osobie Romana Wilhelmiego. Zrozumiałem wtedy, że my wszyscy bracia w komedii filmowej jesteśmy rodziną broniącą podobnej sprawy. Bareja wykonał niebywałą robotę – piszę to z osobistą satysfakcją – bowiem wkrótce przeniosłem się z nieszczęsnego Wawrzyszewa na Ursynów, a tam, na samym początku, wyrzucając śmieci, zauważyłem na terenie dołów na śmieci... ekipę Barei z "Alternatyw 4". Był tam mój aktor Jerzy Bończak, była prawie cała ekipa techniczna... Życzyłem im wtedy sukcesu i jeszcze mocniej ufałem komedii filmowej jako sile nie do pokonania. Ona stawała się oprócz piłki nożnej naszą narodową specjalnością.

"Miś" Barei przekonał mnie, że oto reżyser wkraczał na osobisty ton filmu i gdyby nie straszna śmierć, byłby teraz królem.

W tym cudzie nad Wisłą tworzył Tadeusz Chmielewski, którego filmy z „siłą koniaku” dojrzewają na wieczny napój dla wszystkich pokoleń wesołków. Kto z niego pije, zawsze wzbudza inspirujący śmiech. Chmielewski zrobił film "Ewa chce spać", który swoim nadwiślańskim surrealizmem zachwycił jury na festiwalu w San Sebastian, które obdarowało go Grand Prix i przepustką do następnych dzieł.

Chmielewski, jak sam wyznawał, również uważnie przechodził lekcje Tatiego. Po to wyjeżdżał do Paryża. Tak, jak mistrz Hulot, zbierał obserwacje rodzajowe, niczym niderlandzki mistrz malarstwa. Chłonął osobliwości typologiczne i społeczne. Jak na artystę przystało, zrealizował dojrzały film o „Innych”. Bo "Gdzie jest generał…" to jest najwyższej próby koniak komedii. Oto jedni przyglądają się drugim, dziwią się ich inności. Jak zawsze mawiał Tati, to jest właśnie sól attycka komedii. Sądził, że Kolumb, oglądając golasów w ledwie odkrytej Ameryce... myślał o komedii z tymi tańczącymi nagusami, którzy w uszach mieli (jeszcze przez moment) przytroczone ogromne klejnoty ze szczerego złota. Palili przy tym nieznany Kolumbowi tytoń i jedli niesmaczne bulwy kartoflane. Niestety, chorowali na niedyskretne dolegliwości i szkoda, że Kolumbowi ludzie to zdokumentowali.

Chmielewski jako pierwszy w "Nie lubię poniedziałku" wykonał rewelacyjne – godne Tatiego – gagi wizualne. Podziwiałem go wtedy i teraz, kiedyśmy w kinie Kultura oglądali zremasterowną kopię filmu.

Ale prawdziwego wyczynu o „Innych” dokonał, robiąc "Jak rozpętałem II wojnę światową". Ta trzyczęściowa historia anty-piszczykowego nieudacznika, któremu głupota wyszła na dobre, wykazała, że Chmielewski jest wielkim mistrzem, i do tego bożyszczem publiczności.

Komedia jest antytezą historii. To jest lekki lot motyla nad katastrofami sprowokowanymi przez zarozumiałych dyktatorów, komedia zawsze wstawia się za mrówkami tych globalnych decyzji dyktatorskich, którzy – o ile zachowają swoje życie – potem oglądają z przykrością upadki własnej zarozumiałości. To jasne, że o władcach pisze się podręczniki historii, ale po patosie zawsze przychodzi farsa… i wtedy ktoś zmienia te dawne podręczniki, skazując je – jak Szwejk – na toaletową makulaturę. Na to miejsce powstają nowe, ale także niedługo warte.

Szczególny poziom w komediowej Odysei przebył Marek Piwowski. Po okaleczonym – z powodu nadgorliwości opiekuna artystycznego – "Rejsie", Marek wykreował rzecz niezwykłą: jak w ostatnim filmie Tatiego, i w ostatnim filmie Étaixa, oraz w ostatnim filmie Michaela Moore’a, dokonał syntezy fabuły i dokumentu, tworząc rodzaj filmu... nie mam dla niego nazwy... Marek zrealizował "Krok", dokument portretujący nową euforię militarną kraju, który przystąpiwszy do NATO, opracowuje w narodowej debacie nasz szczególny, jedyny, ale jednak zgodny z innymi krokami – narodowy krok defiladowy. Przedstawiciele wszystkich grup społecznych, nie wykluczając choreografów, proponują (jak w Montypythonowym Ministerstwie Głupich Kroków) rzecz osobliwą, a jednak globalną. Oto nasze przystąpienie do globalizacji świata. Nasz krok.

Józef Gębski
Magazyn Filmowy SFP 6/2016
Zobacz również
fot. Mieczysław Lewandowski/SF Kadr/Filmoteka Narodowa
Tydzień 40 / 05 – 07 PAŹDZIERNIKA 2018
Tydzień 39 / 28 – 30 WRZEŚNIA 2018
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll