Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Już miesiąc temu, jak co roku, Nowy Jork stał się w duszącą, tropikalną dżunglą. Nie ma lepszej pory, by sprawdzić, jak zmieniło się życie na ulicy rozsławionej przez Spike’a Lee.
Gdy temperatury sięgają 40 stopni Celsjusza, czyli 100 stopni Fahrenheita, wszystko się gotuje. Może woda jeszcze nie, ale krew w żyłach na pewno, czego nikt nie pokazał na ekranie tak fascynująco jak Lee w "Rób, co należy".
Reżyser zobrazował konflikty w wielorasowej społeczności zamieszkującej jedną przecznicę. Konflikty, które bulgocą pod powierzchnią i eksplodują pewnego upalnego dnia, gdy nie tylko gorąc, ale i emocje sięgają zenitu. Punktem wyjścia był incydent, który zdarzył się zimą i nie wywołał wielkiego odzewu. Lee, jak pisze w książce o produkcji "Rób, co należy", zadał sobie pytanie: a co by się stało, gdyby to samo zdarzyło się w potworny, irytujący wszystkich upał?
Spike Lee w filmie "Rób, co należy". Fot. materiały prasowe
Na miejsce akcji wybrał fragment Stuyvesant Avenue pomiędzy Quincy i Lexington w Bedford-Stuyvesant. W skrócie: Bed-Stuy. Hasło, bynajmniej nie reklamowe, brzmiało tu przez długi czas: "Bed-Stuy – Do or Die" (w filmie pojawia się ono na muralu i koszulce Radio Raheema). Bed-Stuy, zamieszkiwany głównie przez niezamożnych czarnoskórych i Latynosów, uchodził za jedną z najniebezpieczniejszych dzielnic Brooklynu. Białemu yuppie dostaje się w filmie niby za to, że nadepnął na nowe "jordany", ale tak naprawdę za to, że ma czelność przechodzić "ich" ulicą. Na czas kręcenia filmu Lee musiał doprowadzić do zamknięcia kilku melin dilerskich. Poza tym ekipa pomalowała domy na czerwono, żółto i pomarańczowo, by lepiej zwizualizować działanie piekącego słońca.
W rzeczywistości przecznica z filmu okazuje się nie tylko mniej barwna, ale i krótsza. Częściowo na pewno z tego powodu, że ujęcia wzdłuż chodnika były kręcone teleobiektywem. Zatem gdy bohater, grany przez samego Lee, na patyczkowatych nogach przemierza ulicę z gorącą pizzą, perspektywa jest zaburzona. Ale druga przyczyna jest taka, że mniej się tu dzieje niż w "Rób, co należy", gdzie każdy fragment chodnika i jezdni, każde schody prowadzące do drzwi wejściowych pełniły funkcję sceny. Nastolatki przekrzykiwały się i słuchały muzyki na boom-boksie. Dzieci rysowały kredą. A Matka Siostra obserwowała wszystko ze swojego okna. Gdy przechodzę Stuyvesant w spiekotę pewnego popołudnia, jestem jedną z niewielu naiwnych, którzy nie chowają się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Parę młodych osób odpoczywa na ganku. Dzieci widać tylko przy vanie z lodami. Za to w bardzo przyjemnej, wegetariańskiej knajpie kilka przecznic od miejsca, gdzie kręcono film, jest serwowany koktajl warzywny o nazwie "Bed-Stuy – Do or Die".
Czyli gentryfikacja, z jej pozytywnymi i negatywnymi aspektami, w pełni. Czy też innymi słowy - jest miło i stosunkowo bezpiecznie. Odpowiednia dawka lokalnego kolorytu, inność w akceptowalnych ramach nawet dla takiego outsidera-turysty jak ja.
Tyle że problemy, które poruszał Lee, wcale nie zniknęły. I wciąż bardzo łatwo, jak w filmie, zginąć czarnoskóremu z błahego powodu. Albo i bez powodu, jak to się stało niedawno z Trayvonem Martinem, zastrzelony przez samozwańczego ochroniarza George’a Zimmermana. Sędziom, którzy niedawno uniewinnili mordercę kierującego się kolorem skóry, też najwyraźniej zaszkodził upał.
Gdy temperatury sięgają 40 stopni Celsjusza, czyli 100 stopni Fahrenheita, wszystko się gotuje. Może woda jeszcze nie, ale krew w żyłach na pewno, czego nikt nie pokazał na ekranie tak fascynująco jak Lee w "Rób, co należy".
Reżyser zobrazował konflikty w wielorasowej społeczności zamieszkującej jedną przecznicę. Konflikty, które bulgocą pod powierzchnią i eksplodują pewnego upalnego dnia, gdy nie tylko gorąc, ale i emocje sięgają zenitu. Punktem wyjścia był incydent, który zdarzył się zimą i nie wywołał wielkiego odzewu. Lee, jak pisze w książce o produkcji "Rób, co należy", zadał sobie pytanie: a co by się stało, gdyby to samo zdarzyło się w potworny, irytujący wszystkich upał?
Spike Lee w filmie "Rób, co należy". Fot. materiały prasowe
Na miejsce akcji wybrał fragment Stuyvesant Avenue pomiędzy Quincy i Lexington w Bedford-Stuyvesant. W skrócie: Bed-Stuy. Hasło, bynajmniej nie reklamowe, brzmiało tu przez długi czas: "Bed-Stuy – Do or Die" (w filmie pojawia się ono na muralu i koszulce Radio Raheema). Bed-Stuy, zamieszkiwany głównie przez niezamożnych czarnoskórych i Latynosów, uchodził za jedną z najniebezpieczniejszych dzielnic Brooklynu. Białemu yuppie dostaje się w filmie niby za to, że nadepnął na nowe "jordany", ale tak naprawdę za to, że ma czelność przechodzić "ich" ulicą. Na czas kręcenia filmu Lee musiał doprowadzić do zamknięcia kilku melin dilerskich. Poza tym ekipa pomalowała domy na czerwono, żółto i pomarańczowo, by lepiej zwizualizować działanie piekącego słońca.
W rzeczywistości przecznica z filmu okazuje się nie tylko mniej barwna, ale i krótsza. Częściowo na pewno z tego powodu, że ujęcia wzdłuż chodnika były kręcone teleobiektywem. Zatem gdy bohater, grany przez samego Lee, na patyczkowatych nogach przemierza ulicę z gorącą pizzą, perspektywa jest zaburzona. Ale druga przyczyna jest taka, że mniej się tu dzieje niż w "Rób, co należy", gdzie każdy fragment chodnika i jezdni, każde schody prowadzące do drzwi wejściowych pełniły funkcję sceny. Nastolatki przekrzykiwały się i słuchały muzyki na boom-boksie. Dzieci rysowały kredą. A Matka Siostra obserwowała wszystko ze swojego okna. Gdy przechodzę Stuyvesant w spiekotę pewnego popołudnia, jestem jedną z niewielu naiwnych, którzy nie chowają się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Parę młodych osób odpoczywa na ganku. Dzieci widać tylko przy vanie z lodami. Za to w bardzo przyjemnej, wegetariańskiej knajpie kilka przecznic od miejsca, gdzie kręcono film, jest serwowany koktajl warzywny o nazwie "Bed-Stuy – Do or Die".
Czyli gentryfikacja, z jej pozytywnymi i negatywnymi aspektami, w pełni. Czy też innymi słowy - jest miło i stosunkowo bezpiecznie. Odpowiednia dawka lokalnego kolorytu, inność w akceptowalnych ramach nawet dla takiego outsidera-turysty jak ja.
Tyle że problemy, które poruszał Lee, wcale nie zniknęły. I wciąż bardzo łatwo, jak w filmie, zginąć czarnoskóremu z błahego powodu. Albo i bez powodu, jak to się stało niedawno z Trayvonem Martinem, zastrzelony przez samozwańczego ochroniarza George’a Zimmermana. Sędziom, którzy niedawno uniewinnili mordercę kierującego się kolorem skóry, też najwyraźniej zaszkodził upał.
Malwina Grochowska
Portalfilmowy.pl
„Smerfy 2” na fali
"Smerfy 2" podbijają polskie kina
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024