PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Co mówi nam tegoroczne rozdanie Oscarów? Okazuje się, że przestały się liczyć wielkie hollywoodzkie produkcje. Porażka pompatycznego, skrojonego na Oscary i do bólu poprawnego „Lincolna” i sukces metafizycznego „Życia Pi” pokazuje, że akademicy nie zapominają również o pozytywnych wartościach i nie ulegają powszechnej w sekularyzacji. Akademia pozostaje też konserwatywna w kwestii szerzenia patriotyzmu.

CIA ratujące, a nie torturujące

Mimo porażki akademicko patriotycznego filmu Spielberga, główną nagrodę zdobyła „Operacja Argo” o działaniach amerykańskich służb w Iranie. Można powiedzieć, że w wielu kwestiach jest to hołd złożony amerykańskim żołnierzom. Obraz pokazujący torturowanie terrorystów przez wyszkolone jednostki CIA ("Wróg numer jeden") przepadł na Oscarach z kretesem. Film Kathryn Bigelow nie jest antyamerykański, chociaż takie zarzuty padały wobec niego ze strony republikańskich senatorów. Można podejrzewać, że pojawią się więc głosy mówiące, że stąd wynika porażka obrazu o schwytaniu Osamy bin Ladena, który został storpedowany przez służby specjalne. Takie same podejrzenia pojawiały się w przypadku braku nominacji do Oscara dla Leonardo DiCaprio za wcielenie się homoseksualną wersję legendarnego szefa FBI J. Edgara Hoovera. Czy można dać się porwać tym spiskowym teoriom? Nie sądzę. Nie zapominajmy, że w przeszłości doceniano tak ideologicznie naszpikowane filmy jak "Syriana" czy „Good night and good luck”. Obraz Bigelow nie zbliża się nawet do jednoznacznie pacyfistycznego ducha tych filmów.


Kadr z filmu "Operacja Argo", fot. Warner Bros.

Mimo niewątpliwych wartości filmowych obrazu Bigelow można jednak zrozumieć jego porażkę. "Operacja Argo" jest nie tylko filmem atrakcyjniej zrobionym, lepiej zagranym ( świetny Alan Arkin), ale również ma pozytywniejszy przekaz niż film Bigelow. Oczywiście zarówno w jednym, jak i drugim filmie dostajemy inny obraz agenta tajnych służb niż przyzwyczaiło nas do tego amerykańskie kino. To jest niewątpliwie znak czasów. Również kino wojenne opowiadające o Iraku i Afganistanie ( „Bracia”, „Hurt Locker”, „W imieniu armii” etc.) skupia się na wewnętrznym dramacie żołnierzy i ich uczuciach. Zarówno Bigelow jak i Affleck pokazują tragiczny los szpiegów i agentów służb specjalnych, którzy muszą radzić sobie sami z okropnościami popełnianymi w imię ochrony własnego narodu. Wydaje się, że "Operacja Argo" również z tego względu pokonała spielbergowskiego „Lincolna”. Złote dziecko kina, które po „Liście Schindlera” przeobraziło się w sumienie Ameryki zrobiło film, który wygrałby zapewne 12 Oscarów ( tyle miał nominacji w tym roku) dekadę temu, gdy sukces odniósł "Gladiator". Pamiętna epopeja Ridleya Scotta wydaje się być ostatnim filmem „good old Hollywood”, który swoim rozmachem wydeptał sobie drogę po złote statuetki. Od 2001 roku Oscary wygrywają filmy skromniejsze i dotykające raczej dramatu jednostki. W Kodak Theatre  triumfują filmy drażniące i dzielące widzów, aniżeli pokrzepiające serca ( wyjątkiem jest "Jak zostać królem" i „Slumdog” choć to też filmy zrobione poza Hollywood). Steven Spielberg przeżył porażkę swojego anachronicznego obrazu "Czas wojny" kilka lat temu. Czy spodziewał się, że Akademia, która nagrodziła w ostatnich latach takie filmy jak „To nie jest kraj dla starych ludzi”, "Artysta", „Crash” czy „Milion dolar baby”, pochyli się nad jego poprawną i staromodną epopeją? Tak podpowiadali mu krytycy na kilka miesięcy przed galą Oscarów. Nikt wówczas nie spodziewał się triumfu Bena Afflecka, który powoli wyrasta na następcę Clinta Eastwooda w Hollywood. Dopiero zwycięski marsz Afflecka przez Złote Globy, BAFTĘ i prestiżowe Critics Choice pokazał, że Spielberg może został rozłożony na łopatki. Tego chyba nie spodziewali się sami Akademicy. Czy dlatego Affleck nie dostał nawet nominacji do Oscara za reżyserię?

Pewniakiem z filmu Spielberga był oczywiście Daniel Day-Lewis, który stworzył kreację absolutnie genialną, głęboką i niejednoznaczną. Jego Lincoln był pomnikowy, ale ten pomnik miał na sobie pewne rysy. Spielberg z jednej strony pokazał wielkie dzieło prezydenta, jakim było zniesienie niewolnictwa, ale z drugiej dał nam obraz kulisów brudnej i balansującej na granicy prawa polityki, opierającej się na haśle, że cel uświęca środki. Trudno było sobie wyobrazić innego zwycięzcę w kategorii najlepszy aktor. Day-Lewis dołączył tym samym do grona dwóch aktorów w historii kina z trzema Oscarami (Walter Brennnan, Jack Nicholson). W ostatnich tygodniach większość krytyków spodziewała się jednak nagrody za reżyserię dla Spielberga jako pocieszenia za nadchodzącą porażkę w kategorii Najlepszy film. Byłby to Oscar niezasłużony. "Lincoln" był niekonsekwentnie poprowadzony przez Spielberga, co powodowało, że film niektórymi scenami zachwycał, a innymi nużył. Jednak nagroda w tej kategorii dla Anga Lee również musiała zaskoczyć.


Kadr z filmu "Życie Pi", fot. Imperial-Cinepix

Zwycięstwo pozytywnego myślenia

Przyznam, że moim faworytem w kategorii Najlepszy reżyser był David O. Russell za „Poradnik pozytywnego myślenia”- błyskotliwy komediodramat, który można śmiało porównać do „Czułych słówek”. 8 nominacji do Oscara jakie otrzymał film dawało nadzieję na sukces. Reżyserowi udało się z powieści Matthew Quicka wyciągnąć ulubione przez nas motywy i włożyć je zupełnie na nowe opakowanie. Niestety obraz otrzymał jedynie Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej (Jennifer Lawrence). Nie udało się nawet zdobyć nagrody za znakomity scenariusz Russella (przegrał z Chrisem Terrio za „Operację Argo”).  Przepadł też powracający do wielkiej formy Robert De Niro, który przegrał z Christopherem Waltzem za "Django" Quentina Tarantino (drugi Oscar za scenariusz opowieści o krwawej, komiksowej zemście niewolnika na białych sukinsynach). Jednak mimo porażki Russella pozytywne myślenia znów na Oscarach zatriumfowało. Tym razem Akademicy docenili też nutkę metafizyki i ekumenicznej teologii. Nagrodzenie „Życie Pi” za najlepszą reżyserię i zdjęcia będzie należało do najbardziej kontrowersyjnych decyzji Akademii. Nie chodzi o to, że Lee nie zasługuje na Oscara. Jest on jednym z najbardziej wszechstronnych twórców współczesnego kina.  To właśnie ten niepozorny tajwański artysta już za swój drugi film "Przyjęcie weselne" dostał Złotego Niedźwiedzia w Berlinie i nominację do Oscara. Następnie reżyser zabierał się za tak różne tematycznie filmy jak „Rozważna i Romantyczna”, "Przyczajony tygrys, ukryty smok", "Hulk" czy "Tajemnica Brokeback Mountain" i "Ostrożnie, pożądanie". Czy Oscar za reżyserię „Życia Pi” jest rekompensatą za brak nagrody za najlepszy film roku dla „Tajemnicy Brokeback Mountain” o kowbojach homoseksualistach? Raczej nie chodzi o to. Lee zdobył Oscara za reżyserię tego obrazu. A może jest to też znak czasów? Teologiczny traktat Lee jest filmem niemal całkowicie zrealizowanym za pomocą komputera i „green boxów” ( zasłużona nagroda za efekty specjalne). Czy przyszedł czas, że nagradzani są reżyserzy i autorzy zdjęć ( nie mogę jednak odżałować braku nagrody za perfekcyjne zdjęcia Janusza Kamińskiego w „Lincolnie”) filmów realizowanych w większości w studio? Podejrzewam, że może chodzić o coś innego. Ang Lee nie tylko zekranizował książkę Martela Yanna "Życie Pi", która wydawała się niemożliwą do przełożenia na język filmowy. On namalował przepiękny obraz, którym można nacieszyć oko przez dwie godziny seansu kinowego. Lee przeniósł na ekran również pozytywną, ciepłą i prawdziwie przepojoną amerykańskim duchem historię, która krzepi i podtrzymuje na duchu. Pozostające wciąż poza europejskim laicyzmem ( nawet ultralewicowy prezydent Barack Obama odwołuje się do nauk Jezusa) USA również w Hollywood nie zapomina o wartościach. Oczywiście nie są to przepełnione chrześcijaństwem wartości znane z lat 50-tych. Można powiedzieć nawet, że  nachalny religijny synkretyzm w filmie Lee momentami drażni. „ Życie Pi” jest balsamem dla duszy wszystkich tych, którzy traktują monoteistyczne religie jak supermarket, z którego można wybierać sobie pasujące fragmenty. Niemniej jednak ten religijny miszmasz pozwala przypomnieć sobie, że istnieje coś ważniejszego niż hedonistyczna egzystencja na ziemi. Może tego potrzebujemy? Widać, że tęsknota za baśnią, gdzie czyste dobro wygrywa (choć baśń pana Q. o krwawym i bestialskim zwycięstwie dobra nad złem również została doceniona) jest wciąż w cenie. Kolejnym na to dowodem jest Oscar dla najlepszego filmu dokumentalnego.

Również w tym przypadku Akademicy docenili przypomnienie o „American dream”. Ameryka kocha powroty upadłych do świata żywych. Trudno nam uwierzyć w patetyczne historie z amerykańskich filmów o Kopciuszku, który za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wychodzi z biedy i z dnia na dzień z pucybuta staje się milionerem. Bohaterowi filmu „Sugar Man” to się udało. Sixto Rodriguez nagrał na początku lat 70. dwie płyty. Zachwycali się nimi ówcześni producenci muzyczny z Detroit - miasta, które wydało legendarną Motown. Niestety, płyty nie zainteresowały w publiczności. Muzyk, mający lepszy głos niż Bob Dylan i porównywalny do tego giganta styl pisania swoich pieśni, został zapomniany przez Amerykę na prawie 30 lat. Muzyka Rodrigueza, bez jego wiedzy, podbiła niespodziewanie RPA czasów apartheidu. Tam stała się wyrazem buntu społecznego. Mieszkańcy podzielonego przez rasizm kraju byli przekonani, że, popularniejszy u nich od Elvisa Presleya i The Rolling Stones, muzyk jest gwiazdą też w USA. Spekulowano również, że Rodriguez popełnił samobójstwo. Dopiero w 1998 roku dwóm jego fanom z Południowej Afryki udało się odszukać idola całego RPA. Żył w Detroit i pracował na budowie. Podczas koncertów w RPA był traktowany niemal jak Bóg. Dziś, dzięki filmowi Szweda Malika Bendjelloula jest na listach bestsellerów na całym świecie.

Jak byśmy reagowali, gdyby taka historia, zrealizowana w formie filmu fabularnego dostała Oscara za najlepszy obraz roku? Powiedzielibyśmy, że Hollywood znów nagradza przerysowane, patetyczne bajeczki w stylu „Życia Pi” albo „Slumdoga”. Historia Rodrigueza zdarzyła się jednak naprawdę. Może więc Akademicy wiedzą co robią?


Łukasz Adamski
portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Weekend pełen polskich filmów.
Box Office. Powrót „Szklanej pułapki”
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll