Europejskie, długometrażowe filmy dla dzieci, to prawdziwy postrach sal kinowych. Nie dlatego, że przychodzi na nie taka masa widzów, że wysiadają, z przegrzania, inkubatory popcornu, a bileterzy mdleją z wyczerpania, po przedarciu setek milionów kartoników.
Otóż dlatego, że te, które trafiają do multipleksowego obiegu, starają się nieudolnie naśladować osiągnięcia Pixara, czy Disneya. W rezultacie, nie ma nic nudniejszego, pretensjonalnego i bardziej niepozbieranego fabularnie, niż superkoprodukcje animowane (w czyde, a jakże, wypas musi być) realizowane przeważnie pod przewodem hiszpańskim, lub francuskim.
Kadr z filmu "Kot w Paryżu", fot. Animator
“Prawdziwa historia kota w butach”, “ Don Chichot”, “Disco Robaczki”, “Żółwik Sammy”, to tylko niektóre z niewypałów, które zamiast eksplozji śmiechu, powodowały zgrzytanie zębów albo ziewanie widowni. Mam nadzieję, że dystrybutorzy pójdą pewnego dnia po rozum do głowy i zamiast sprowadzać i kosztownie dubbingować, co popadnie, byle w 3D, pokażą widzom, naprawdę piękną, mądrą, zupełnie plastycznie odległą od disneyowskiej sztampy, animację 2D, której w Europie produkuje się całkiem sporo. To nieprawda, że jest niemodna, archaiczna, a dla dzieci nieatrakcyjna i trudna w odbiorze.
Takie filmy, jak “Sekret Księgi z Kells”, czy “Sekret Eleonory”, mogą być trudne w odbiorze tylko z jednego względu - nie trafiły do "oficjalnego" obiegu, więc nie mają dubbingu. To oznacza, że trzeba słuchać mniej, lub bardziej ogarniętego lektora, albo czytać napisy (nie wszystkie dzieci nadążają). A, że dwuwymiarowa, nawet mocno wyrafinowana plastyka absolutnie dzieciom nie przeszkadza, świadczy przykład pokazu, w którym ostatnio uczestniczyłam podczas festiwalu Animator.
“Kot w Paryżu” (“Une vie du chat”) to tegoroczny nominowany (jedyny nieangielskojęzyczny) do długometrażowego Oscara, ale próżno go szukać w multipleksach. Szczerze mówiąc - w kinach studyjnych też go nie ma. Chwała więc organizatorom, że sprowadzili ten bardzo udany mariaż czarnego kryminału i kina obyczajowego oraz komedii romantycznej, choć na ten jeden seans.
Jean-Loup Felicioli i Alain Gagnol, twórcy “Kota...” wcale nie chcieli się związać z filmem animowanym. Pierwszy marzył o karierze malarza, a drugi był wielbicielem komiksu. W tandem połączyło ich studio Folimages, w którym obaj “odrabiali służbę wojskową” (to jest możliwe tylko we Francji!). Kiedy już przeszli wszystkie stopnie wtajemniczenia, spotkali się w 1995 roku przy produkcji filmu “Egoista”. Potem brali udział w realizacji pierwszego długiego metrażu Folimages “Żabia przepowiednia” i innych filmów, aż w 2011 powstał “Kot w Paryżu”.
Jest to historia kryminalna, wiec nie będę zdradzać treści. Mam nadzieję, że moje modły zostaną wysłuchane i zobaczymy ten film na polskich ekranach (lub choć na dvd), pięknie zdubbingowany (za pomocą aktorów, a nie, czerstwych celebrytów). Dodam na zachętę, że nikt tam nie śpiewa. Nie ma bowiem nic gorszego, niż film animowany, który jednocześnie ma ambicję bycia musicalem (takie związki raczej nie mają szans, choć zdarzają się wyjątki). Panowie Felicioli i Gagnol, na fali sukcesu, skończyli następny film ("Phantom Boy").
Wracając wspomnieniem na salę kinową dodam, że była pełna po brzegi dzieci w rożnym wieku. Mimo braku dubbingu (choć na pewno by pomógł) świetnie podążała za akcją. Krzyki, śmiechy, a nawet płacze (w odpowiednich momentach) świadczą, że jeśli historia jest dobrze opowiedziana, to widz za nią idzie, jak w dym.
Tak żywiołowej reakcji nie uświadczyłam na żadnym pokazie europejskich epigonów Disneya, a to znaczy, że warto, zamiast płacić honorarium animatorowi 3D, zapłacić je scenarzyście i dobremu script doctorowi.