Jego film zdobył serca publiczności humorem, z jakim reżyser opowiada o starości.
Marcin Bortkiewicz, zanim został filmowcem, był związany z teatrem, gdzie pracował jako aktor i reżyser. W Programie „30 minut” Studia Munka przy SFP wyreżyserował swój krótkometrażowy debiut - „Portret z pamięci”.
- Opowiadasz w zabawny sposób historię o trudnych, międzypokoleniowych doświadczeniach.
- Chciałem, żeby na początku filmu widz miał wrażenie, że ogląda lekką komedię na niedzielne popołudnie. Choć pewnie, gdybym powiedział, że w tym tonie chcę zrobić film o babci, która zaczyna chorować na Alzheimera, popatrzyłabyś na mnie jak na wariata. Starałem się pokazać emocje i trudne wybory bohaterów nie oceniając, czy są dobre, czy złe.
- Marek, bohater „Portretu”, deklaruje chęć zrobienia filmu jak Kieślowski, ale kręci też scenę z wampirem. Jesteś miłośnikiem filmów grozy?
- Elementy horroru wykorzystałem intuicyjnie, bez intelektualnego namysłu. To wdzięczny temat do udanej parodii.
Bardzo lubię literaturę Tomasza Manna, który napisał kiedyś piękne zdanie: „Nie można ustawicznie żyć duchem i tak całkiem uniknąć głupoty”. Siłą Manna jest to, że oprócz mądrych rzeczy, potrafi uchwycić to, co głupie czy przyziemne. Muszę przewijać mojego syna kilka razy dziennie, więc wiem, że człowiek składa się z białka i z wody. A to wszystko składa się na nasze życie - nie można przecież udawać, że żyjemy na szczytach Czatyrdahu, ponad chmurami.
- W twoim filmie lśni gwiazda teatru – Irena Jun.
- Pod koniec lat 90. w Nowym Jorku wyszła publikacja „Women in the Beckett”, prezentująca listę stu najznakomitszych odtwórczyń ról Becketta z całego świata - Irena Jun znalazła się w pierwszej piątce. To ona jako pierwsza powiedziała, że powinienem zdawać na reżyserię. Oceniała i wspierała moje inscenizacje: była moim opiekunem. Jest niezwykle ciepłą osobą, ale - jeśli chodzi o ocenę sztuki aktorskiej – bywa bardzo surowa. Na ekranie pojawiała się dotychczas w rolach drugoplanowych i epizodach. Kiedy pisałem scenariusz, była moją jedyną kandydatką do głównej roli.
- Kto jest twoim mistrzem w doborze środków czy dramaturgii?
- Kieślowski, Polański, Wajda, Skolimowski - to twórcy, których podziwiam. Bardzo lubię filmy Yasujiro Ozu, japońskiego minimalisty. Wielkie wrażenie robi na mnie kino Marcela Łozińskiego, jego dyskrecja w doborze środków wyrazu i pewność, z jaką je stosuje, a przede wszystkim umiejętność metaforycznego wypowiadania się o rzeczywistości w sposób zasadny i konkretny. Bardzo lubię Almodovara i Haneke’ego, Formana i Wildera - ale to nie jest pełna lista moich filmowych fascynacji.
W teatrze najwięcej nauczyłem się od reżysera Stanisława Miedziewskiego, który nie pracuje w mainstreamie, choć jest prawdziwym mistrzem, ma niezwykłą wiedzę i intuicję artystyczną. Jest moim duchowym ojcem.
- W twoim filmie, tak jak w teatrze, za przedstawioną historią stoi tekst literacki.
- Inspiracją była dla mnie powieść „Lala” Jacka Dehnela. Spotkałem się z nim i okazało się, że to jego prywatna historia. Poprosiłem go więc jedynie o zgodę na wykorzystanie pewnych elementów dialogów. Do filmu weszły dwa, może trzy zdania, resztę napisałem sam, oczywiście cały czas pamiętając o powieści Dehnela. U niego młody chłopak pisze książkę; u mnie robi film dokumentalny o swojej babci.
- Nad czym teraz pracujesz?
- Złożyłem treatment filmu pełnometrażowego pt. „Pod osłoną róży” do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
Chciałbym zrobić tragikomedię, to gatunek najbliższy mojemu „światoodczuciu” - jak mówią Rosjanie. No i film o miłości. Nie mam ambicji, by publiczność ryczała ze śmiechu. To trudne – znaleźć balans między tym, co śmieszne w tragedii i tragiczne w komedii. Pewnie będę się tego uczyć przez całe życie.