Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z Wojciechem „Sokołem” Sosnowskim rozmawia Rafał Pawłowski
Portal Filmowy: Jesteśmy z tego samego pokolenia, ale przyznam ci się od razu, że ja nie wychowałem się na hip-hopie i kompletnie nie znam tej rzeczywistości. Dlatego też zastanawia mnie, jak to się stało, że stał się on muzyką sporej części dzisiejszych trzydziestoparolatków?
Wojciech „Sokół’ Sosnowski : U mnie zaczęło się od kaset, które w 1988 roku dostałem od starszego brata. Przywiózł je z dalekiej Ameryki. I było tam parę zespołów, których ty na pewno też słuchałeś – Run DMC, Public Enemy, Beastie Boys, ale też parę dziwniejszych rzeczy typu Fat Boys, które później nie były już popularne. To było coś, co zmieniło moje postrzeganie muzyki. Wszedłem w to. Na początku zupełnie nieświadomie. Nie interesowało mnie, o czym oni gadają, tylko sama stylistyka. Rytm. Potem usłyszałem Kazika – to oczywiście nie był czysty hip-hop, ale inspiracja była okrutna, potem był Liroy i Wzgórze Ya-Pa 3. No i chodziłem na imprezy hip-hopowe w Hybrydach, w Alfie. Tam poznałem moją pierwszą ekipę. W połowie lat 90. zaczęliśmy nagrywać jakieś pierwsze pierdoły. Na dyktafon, który trochę inaczej wyglądał niż ten, na który nagrywasz wywiad. Był wielki, wyglądał jak walkman. Leciał bit z wieży, a my pieprzyliśmy jakieś głupoty pod nosem i to się nagrywało. Najpierw to była zabawa po pijaku. A później okazało się, że coś z tego wyszło. Nagraliśmy dwa kawałki w półprofesjonalnym studio i zanieśliśmy je na konkurs, w którym nagrodą był support przed Run DMC. Tych nagrodzonych zespołów było chyba dziesięć i my też się załapaliśmy. Był to mój pierwszy raz na scenie. Od razu dla wielu tysięcy osób.
Wojciech "Sokół" Sosnowski, fot. TR/Forum
PF: Warszawa, jak rozumiem, dawała większe możliwości. Ale jak to jest, że w czasach przed internetem, gdy dostęp do kultury był strasznie ograniczony, nagle w różnych miejscach Polski rodzi się scena hip-hopowa?
WS: Nie da się tego uogólnić. Warszawa w tamtym okresie była bardzo kryminalnym miastem. Pierwsza myśl świtająca w głowach ówczesnych nastolatków była prosta: by do czegoś dojść, najłatwiej coś ukraść. Większość kolegów z podwórka, to byli koledzy „kombinujący”. I to też miało wpływ na nasz hip-hop i jego początki. Pewnie nie było to jedyne miasto z tym odchyłem, ale też nie wszędzie tak było. Każdy miał inne przygody po drodze. Ci, którzy mieli trochę kasy na komputer, zainwestowanie w sprzęt, potem na ogół zajmowali się produkcją. Ci, którzy rapowali, nie potrzebowali nic, oprócz kartki i długopisu. Być może będzie ci ciężko w to uwierzyć, ale na przykład chłopaków z Paktofoniki poznałem dopiero pół roku temu. Mimo że jesteśmy obok siebie na tej scenie od jakiś 15 lat. I tak naprawdę poznaję dopiero ich wersję wydarzeń.
PF: Ale z pewnością da się powiedzieć coś o jakimś kanonie muzycznym ówczesnej sceny.
WS: Dla mnie osobiście ostatnią iskrą do rozpoczęcia robienia tego samodzielnie była Molesta. To byli ludzie, którzy wiedli prym w Warszawie. Istniało też wówczas Trzyha, ale, nic im nie ujmując, to był trochę inny hip-hop. Mi było bliżej do Molesty. I choć od ich debiutanckiej płyty do naszej jest tylko rok różnicy, to oni byli zdecydowanymi pionierami. Teksty Włodka są nieśmiertelne. W tamtym czasie był postacią bardzo opiniotwórczą. Nie mieliśmy idoli, bo na to było za wcześnie, ale jak Włodzio coś powiedział, to słuchało się go z estymą. Jedynym zespołem spoza Warszawy, który się z nami trochę kumał, było Wzgórze Ya-Pa 3. Trochę nie rozumieliśmy hip-hopu z innych miast. Był tak odległy, że kompletnie nie wiedzieliśmy o co chodzi na przykład Kalibrowi 44. Brzmiało fajnie, można było posłuchać, ale robiliśmy inny hip-hop. Inaczej się ubieraliśmy. Oni występowali w jakiś bandankach na głowie, my się dziwiliśmy, dlaczego oni w tych chustkach chodzą. Polski hip-hop od początku był różnorodny, ale to normalne. W rocku czy popie też istnieje różnica, na przykład między Beatą Kozidrak a Grzegorzem Ciechowskim. Ta scena była bardzo rozbita. Ja nawet nie za bardzo znam twórczość Paktofoniki i jakbyś zapytał Fokusa, to pewnie okaże się, że oni też nie za bardzo znają naszą. Znamy oczywiście nawzajem swoje single, które leciały w telewizji – jedne obok drugich, ale poza tym każdy miał ”swój film”.
PF: Scenę hip-hopową tworzyli ludzie, których dzieciństwo i młodość przypadły na czas schyłku komuny i początków wolnej Polski. Jednak nie znajdziemy śladów tego w tej liryce z lat 90.
WS: W przeciwieństwie do punk rocka, którego łatkę próbowano nam przypiąć, hip-hop nie ma spójnej ideologii. Mamy różne poglądy, ale nie odkrywamy do końca prywatności. Różne rzeczy, które mamy w głowach, nie są na sprzedaż.
PF: Jednak staracie się zawrzeć w swoich tekstach czasem bardzo osobisty przekaz.
WS: Tak naprawdę jest tyle odmian hip-hopu, ilu raperów. Jeśli masz ochotę rapować o tym, że chciałeś zrobić sobie jajecznicę, ale miałeś zgniłe jajko w środku i śmierdziało w całym domu, to rapujesz. Jeśli masz ochotę nawijać o tym, że pracujesz w fabryce, to to robisz. Jeśli udało ci się zarobić wielkie pieniądze i chcesz się tym pochwalić – chwal się. Wszystko zależy od charakteru. Większość hip-hopowców jest dość prostymi ludźmi ze średnim wykształceniem, ale od każdego, nawet najgłupszego rapera w tym kraju usłyszysz parę ciekawych historii. I paradoksalnie, mimo wszystko na tle innych gatunków ten polski hip-hop jest dosyć ambitny tekstowo.
PF: A jak ocenisz obraz polskiego hip-hopu w filmie Leszka Dawida?
WS: Szedłem na "Jesteś Bogiem" z przeświadczeniem, że zobaczę kolejny beznadziejny polski film, w dodatku próbę zobrazowania jakieś biografii i... zaskoczyłem się in plus. Aktorzy dali radę, scenografia była bardzo dobrze pociągnięta. Nie było też jakiś ultra czerstwych gadek – czego się bałem bardzo. Choć oczywiście dialogi są mocno wygładzone. Raczej nikt z nas nie mówił w ten sposób. Byliśmy młodzi i ostrzy. Nie wierzę też w to, że tak mało było narkotyków w życiu Magika. Wiem, ile ich było w moim życiu w tamtych czasach. Patrząc na to, co Magik przeżywa, nie zobaczyłem też specjalnego dramatu. Sam miałem okres, w którym spałem na ulicy i nie miałem się gdzie podziać. Ale choć zapewne nie jest to wierne, to jednak ciekawie oddaje historię wchodzenia na hip-hopową scenę zespołu z innego miasta, z zupełnie innych realiów niż moje. Nie wiem, czy będzie to ciekawe dla osób, które nie robią tej muzyki, jednak ja mogę ten film polecić.
Portal Filmowy: Jesteśmy z tego samego pokolenia, ale przyznam ci się od razu, że ja nie wychowałem się na hip-hopie i kompletnie nie znam tej rzeczywistości. Dlatego też zastanawia mnie, jak to się stało, że stał się on muzyką sporej części dzisiejszych trzydziestoparolatków?
Wojciech „Sokół’ Sosnowski : U mnie zaczęło się od kaset, które w 1988 roku dostałem od starszego brata. Przywiózł je z dalekiej Ameryki. I było tam parę zespołów, których ty na pewno też słuchałeś – Run DMC, Public Enemy, Beastie Boys, ale też parę dziwniejszych rzeczy typu Fat Boys, które później nie były już popularne. To było coś, co zmieniło moje postrzeganie muzyki. Wszedłem w to. Na początku zupełnie nieświadomie. Nie interesowało mnie, o czym oni gadają, tylko sama stylistyka. Rytm. Potem usłyszałem Kazika – to oczywiście nie był czysty hip-hop, ale inspiracja była okrutna, potem był Liroy i Wzgórze Ya-Pa 3. No i chodziłem na imprezy hip-hopowe w Hybrydach, w Alfie. Tam poznałem moją pierwszą ekipę. W połowie lat 90. zaczęliśmy nagrywać jakieś pierwsze pierdoły. Na dyktafon, który trochę inaczej wyglądał niż ten, na który nagrywasz wywiad. Był wielki, wyglądał jak walkman. Leciał bit z wieży, a my pieprzyliśmy jakieś głupoty pod nosem i to się nagrywało. Najpierw to była zabawa po pijaku. A później okazało się, że coś z tego wyszło. Nagraliśmy dwa kawałki w półprofesjonalnym studio i zanieśliśmy je na konkurs, w którym nagrodą był support przed Run DMC. Tych nagrodzonych zespołów było chyba dziesięć i my też się załapaliśmy. Był to mój pierwszy raz na scenie. Od razu dla wielu tysięcy osób.
Wojciech "Sokół" Sosnowski, fot. TR/Forum
PF: Warszawa, jak rozumiem, dawała większe możliwości. Ale jak to jest, że w czasach przed internetem, gdy dostęp do kultury był strasznie ograniczony, nagle w różnych miejscach Polski rodzi się scena hip-hopowa?
WS: Nie da się tego uogólnić. Warszawa w tamtym okresie była bardzo kryminalnym miastem. Pierwsza myśl świtająca w głowach ówczesnych nastolatków była prosta: by do czegoś dojść, najłatwiej coś ukraść. Większość kolegów z podwórka, to byli koledzy „kombinujący”. I to też miało wpływ na nasz hip-hop i jego początki. Pewnie nie było to jedyne miasto z tym odchyłem, ale też nie wszędzie tak było. Każdy miał inne przygody po drodze. Ci, którzy mieli trochę kasy na komputer, zainwestowanie w sprzęt, potem na ogół zajmowali się produkcją. Ci, którzy rapowali, nie potrzebowali nic, oprócz kartki i długopisu. Być może będzie ci ciężko w to uwierzyć, ale na przykład chłopaków z Paktofoniki poznałem dopiero pół roku temu. Mimo że jesteśmy obok siebie na tej scenie od jakiś 15 lat. I tak naprawdę poznaję dopiero ich wersję wydarzeń.
PF: Ale z pewnością da się powiedzieć coś o jakimś kanonie muzycznym ówczesnej sceny.
WS: Dla mnie osobiście ostatnią iskrą do rozpoczęcia robienia tego samodzielnie była Molesta. To byli ludzie, którzy wiedli prym w Warszawie. Istniało też wówczas Trzyha, ale, nic im nie ujmując, to był trochę inny hip-hop. Mi było bliżej do Molesty. I choć od ich debiutanckiej płyty do naszej jest tylko rok różnicy, to oni byli zdecydowanymi pionierami. Teksty Włodka są nieśmiertelne. W tamtym czasie był postacią bardzo opiniotwórczą. Nie mieliśmy idoli, bo na to było za wcześnie, ale jak Włodzio coś powiedział, to słuchało się go z estymą. Jedynym zespołem spoza Warszawy, który się z nami trochę kumał, było Wzgórze Ya-Pa 3. Trochę nie rozumieliśmy hip-hopu z innych miast. Był tak odległy, że kompletnie nie wiedzieliśmy o co chodzi na przykład Kalibrowi 44. Brzmiało fajnie, można było posłuchać, ale robiliśmy inny hip-hop. Inaczej się ubieraliśmy. Oni występowali w jakiś bandankach na głowie, my się dziwiliśmy, dlaczego oni w tych chustkach chodzą. Polski hip-hop od początku był różnorodny, ale to normalne. W rocku czy popie też istnieje różnica, na przykład między Beatą Kozidrak a Grzegorzem Ciechowskim. Ta scena była bardzo rozbita. Ja nawet nie za bardzo znam twórczość Paktofoniki i jakbyś zapytał Fokusa, to pewnie okaże się, że oni też nie za bardzo znają naszą. Znamy oczywiście nawzajem swoje single, które leciały w telewizji – jedne obok drugich, ale poza tym każdy miał ”swój film”.
PF: Scenę hip-hopową tworzyli ludzie, których dzieciństwo i młodość przypadły na czas schyłku komuny i początków wolnej Polski. Jednak nie znajdziemy śladów tego w tej liryce z lat 90.
WS: W przeciwieństwie do punk rocka, którego łatkę próbowano nam przypiąć, hip-hop nie ma spójnej ideologii. Mamy różne poglądy, ale nie odkrywamy do końca prywatności. Różne rzeczy, które mamy w głowach, nie są na sprzedaż.
PF: Jednak staracie się zawrzeć w swoich tekstach czasem bardzo osobisty przekaz.
WS: Tak naprawdę jest tyle odmian hip-hopu, ilu raperów. Jeśli masz ochotę rapować o tym, że chciałeś zrobić sobie jajecznicę, ale miałeś zgniłe jajko w środku i śmierdziało w całym domu, to rapujesz. Jeśli masz ochotę nawijać o tym, że pracujesz w fabryce, to to robisz. Jeśli udało ci się zarobić wielkie pieniądze i chcesz się tym pochwalić – chwal się. Wszystko zależy od charakteru. Większość hip-hopowców jest dość prostymi ludźmi ze średnim wykształceniem, ale od każdego, nawet najgłupszego rapera w tym kraju usłyszysz parę ciekawych historii. I paradoksalnie, mimo wszystko na tle innych gatunków ten polski hip-hop jest dosyć ambitny tekstowo.
PF: A jak ocenisz obraz polskiego hip-hopu w filmie Leszka Dawida?
WS: Szedłem na "Jesteś Bogiem" z przeświadczeniem, że zobaczę kolejny beznadziejny polski film, w dodatku próbę zobrazowania jakieś biografii i... zaskoczyłem się in plus. Aktorzy dali radę, scenografia była bardzo dobrze pociągnięta. Nie było też jakiś ultra czerstwych gadek – czego się bałem bardzo. Choć oczywiście dialogi są mocno wygładzone. Raczej nikt z nas nie mówił w ten sposób. Byliśmy młodzi i ostrzy. Nie wierzę też w to, że tak mało było narkotyków w życiu Magika. Wiem, ile ich było w moim życiu w tamtych czasach. Patrząc na to, co Magik przeżywa, nie zobaczyłem też specjalnego dramatu. Sam miałem okres, w którym spałem na ulicy i nie miałem się gdzie podziać. Ale choć zapewne nie jest to wierne, to jednak ciekawie oddaje historię wchodzenia na hip-hopową scenę zespołu z innego miasta, z zupełnie innych realiów niż moje. Nie wiem, czy będzie to ciekawe dla osób, które nie robią tej muzyki, jednak ja mogę ten film polecić.
Rafał Pawłowski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 5.10.2012
Z "Rodziny Soprano" do "Criminal Justice"
Dorociński: W tym filmie zagrałbym nawet krzesło
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024