PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  21.07.2015
Gdybym był człowiekiem mądrym i dalekowzrocznym, z całych sił trzymałbym się Gabriela i jego klienteli. Należało porzucić marzenia o filmie i zająć się tym naprawdę lukratywnym interesem, tym bardziej że wielokrotnie, tak niby mimochodem, mój pryncypał wspominał, że już czas na emeryturę. Chciałby mieć możliwość zaglądania do firmy, czyli zostawić ją komuś zaprzyjaźnionemu. Udawałem, że nie rozumiem tych aluzji w obawie, że jakaś poważniejsza deklaracja przekreśli raz na zawsze moje filmowe ciągoty. W dodatku jednym z klientów Gabriela Sedlisa był znany reżyser Arthur Penn i pewnego dnia zostałem zaproszony do jego domu na małe party.
Gospodarz, któremu Gabriel przedstawił mnie jako filmowca z Polski, poświęcił mi parę minut i przepadł w tłumie gości. Sącząc whisky, snułem się po przestronnych, gustownie urządzonych wnętrzach. Zobaczyłem kilku znanych aktorów starszej generacji, mignęło mi parę twarzy rozpoznawalnych dzięki telewizji i pora już była zbierać się do domu, kiedy to nagle poczułem na sobie czyjś wzrok.

Obok mnie stał starszy pan niewielkiego wzrostu z jakimś kolorowym płynem w kryształowej szklance.
-    Hi. Słuchaj, Arthur powiedział mi, że jesteś młodym filmowcem z Polski. Czy to prawda?
-    No, nie jestem już taki młody, ale rzeczywiście pracuję w filmie.
-    Tak? A czym się zajmujesz?
-    Jestem scenografem.
-    To ciekawe. Powiedziałeś, że nie tak młodym? To ile masz lat?
-    Ponad czterdzieści.
-    A ile zrobiłeś filmów?
-    Około trzydziestu.
-    Fabularnych?
-    Fabularnych i seriali telewizyjnych.
-    Hmm.
-    Nie rozumiem?

Starszy Pan przestał się uśmiechać przyjaźnie i spojrzał na mnie lodowato.
-    Posłuchaj mnie, młody człowieku. Sądząc z akcentu, jesteś jeszcze niezbyt długo w Stanach, a więc przyjmij moją dobrą radę: nigdy nie kłam przy pierwszym spotkaniu.

Rzeczywiście coś musiało być nie w porządku nie tylko z moim akcentem, ale również z gramatyką. Gdzieś się przejęzyczyłem, ale nie miałem pojęcia jaki popełniłem błąd.
-    Ależ, ja naprawdę nie rozumiem o co ci chodzi? Co skłamałem?
-   Masz mnie za durnia? Spędziłem w filmowym fachu ponad pięćdziesiąt lat i przyjaźnię się ze scenografami, którzy mają całe kolekcje Oscarów. Otóż, żaden, powtarzam, ani jeden z nich nie zrobił więcej niż dwadzieścia filmów.
-    Ale ja powiedziałem Ci szczerą prawdę. Po prostu u nas musisz robić minimum trzy filmy rocznie, bo ci nie wystarczy na życie.
-    Nie chcę już tego słuchać! A wiesz, że naprawdę miałem szczery zamiar ci pomóc? Rozumiesz chyba, że w tej sytuacji jest to niemożliwe. Zachowaj sobie na pamiątkę moją wizytówkę, ale bardzo proszę, nie dzwoń do mnie.

Odwrócił się na pięcie, zostawiając mnie z wizytówką w ręce. Machinalnie wsunąłem ją do kieszeni marynarki. Czułem się paskudnie i chciałem już pójść do domu. Odszukałem Penna i podziękowałem za zaproszenie. Gabriela już nie było.

Penn zdawkowo pożegnał się ze mną, ale na odchodne rzucił przez ramię:
-    Jeżeli chcesz, wpadnij do mojego teatru. Poznam cię z naszymi scenografami.
-    Z przyjemnością, dziękuję.
Przypomniało mi się, że Gabriel mówił mi, iż Arthur Penn, zmęczony filmem, pracuje na zwolnionych obrotach w teatrze off Brodway.

To dziwne spotkanie do tego stopnia nie dawało mi spokoju, że idąc do pociągu w kierunku New Jersey, wstąpiłem do pierwszego lepszego baru. Zamówiłem mojego ulubionego jacka danielsa i sięgnąłem po wizytówkę tajemniczego nieznajomego, którego czymś nieświadomie uraziłem. Spojrzałem na nazwisko i dosłownie mnie zamurowało. Właśnie przed chwilą obraził się na mnie jeden z wiceprezesów Columbia Pictures.

Już dawno nie kładłem się do łóżka w tak paskudnym nastroju jak tej nocy. Przewracając się z boku na bok, próbowałem zrozumieć co zaszło i nie mogłem znaleźć niczego, czym zawiniłem.

Następnego dnia zatelefonowałem do Jane Asch i opowiedziałem jej, co mnie spotkało u Penna.
-    To oczywiste, że wziął cię za bezczelnego chwalipiętę. Nikt w Ameryce nie zdołałby zrobić nawet połowy tych filmów. Przykro mi, ale musisz wyrzucić sporo ze swojego CV i zapomnieć o tym, bo rzeczywiście żaden amerykański filmowiec ci nie uwierzy.
Zasiadłem do komputera i bezlitośnie usunąłem większość moich filmów. Pozostawiłem sobie ulubioną dwunastkę.

Do teatru Arthura Penna szedłem z ogromną ciekawością. Co też mogło wyniknąć ze spotkania z tak sławnym reżyserem? Przyjął mnie bardzo miło, oprowadził po teatrze, a na koniec pozostawił w pracowni scenograficznej. Na sztalugach i stołach kreślarskich zobaczyłem projekty tak wspaniałe i pełne fantazji, że od razu zrzedła mi mina. Zdziwiło mnie, że prawie wszyscy pracownicy byli Włochami, a ich język angielski był chyba jeszcze gorszy niż mój. Przewodził im Mario, który pracował dla Penna już ponad pięć lat. Gwarzyliśmy przy kawie o trudnościach piętrzących się przed emigrantami na amerykańskim rynku, gdy nagle Mario spojrzał na zegarek:
-    No, było miło, ale na mnie już czas. Robota czeka.
-    Jak to robota? To ty nie pracujesz tutaj?
-    Tutaj to jestem scenografem, a z czegoś trzeba żyć. Wpadnij do mnie do trattorii, w której jestem kelnerem. Żaden z nas nie dostaje tu pensji, ale za to można sobie wpisać do CV, że współpracowało się z Arthurem, i to może otworzyć wiele drzwi w przyszłości. Ciao!

Milczałem, ogłupiały. Wybitnie uzdolniony facet pracujący dla Arthura Penna musiał dorabiać sobie wieczorami jako kelner? Zastukałem do drzwi gabinetu, aby się pożegnać z gospodarzem. Penn popatrzył na mnie badawczo:
-    No i jak ci się podobała pracownia? Może chcesz spróbować?
-    Dziękuję. Czułbym się zaszczycony, jest tylko jedno drobne ale. Bardzo prozaiczne. Ja mam na karku rodzinę i muszę zarabiać.
-    Hmm, to może być problem.
-    Wiem, i dlatego jeszcze raz bardzo dziękuję za zaproszenie.
-    Okay! Wpadaj kiedy będziesz miał ochotę.
-    Jasne, good bye. Będę długo pamiętał to spotkanie.

Tymczasem przeprowadził się z Los Angeles bliżej nas mój dawny bliski kolega, Andrzej Krakowski. Był właśnie na etapie finalizowania spraw produkcyjnych filmu "Triumph of the spirit" ("Triumf ducha"), do którego napisał scenariusz. Ta oparta na autentycznych faktach nieprawdopodobna historia opowiadała losy żydowskiego championa bokserskiego, który w obozie oświęcimskim co wieczór walczył ku rozrywce oficerów hitlerowskich. Przegrana oznaczała komorę gazową. Do tej roli wybrano Willema Dafoe. Film miał być w większości realizowany w Polsce, w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Andrzej oczywiście gorąco polecił mnie producentom Shimonowi Aramie i Rony’emu Yakovowi. Miałem wystąpić w roli amerykańskiego scenografa w produkcji, obsługiwanej przez Poltel, agendę TVP powołaną do produkcji filmów telewizyjnych. Pierwsze skrzypce w tej instytucji grał producent i właściciel największej prywatnej firmy produkcyjnej Heritage Films, czyli Lew Rywin. Dziwna miała być ta moja rola, albowiem w Polsce zaangażowano już scenografa, Jerzego Masłowskiego, z którym znaliśmy się co prawda słabo, ale wystarczająco dobrze, żeby rola nadzorcy nad tym zasłużonym koledze po fachu wydała mi się co najmniej niezręczna. Może bym się jednak i zdecydował na tę eskapadę, gdyby się nagle nie okazało, że aby móc nadal mieszkać i pracować w USA, musiałbym zmienić rodzaj wizy pobytowej. W praktyce oznaczało to, że mogę wyjechać, ale bez gwarancji powrotu do Ameryki. To przesądziło sprawę. Nie mogłem ryzykować rozstania z rodziną na bliżej nieokreślony okres.

Nieszczęścia oczywiście chodzą parami. Andrzej Krakowski, parę miesięcy później, napisał scenariusz do następnego filmu z wątkami autobiograficznymi. "Eminent domain" miał również powstać w Polsce. Reżyserem został znany twórca brytyjski John Irvin, a w rolach głównych wystąpili Anne Archer i Donald Sutherland. Producentami ponownie byli Shimon Arama i Rony Yakov. Pomimo nawalanki w poprzednim filmie, zaproponowano mi ten, dając do zrozumienia, że to ostatni raz. A ja ciągle walczyłem ze zmianą statusu wizowego...

Czas płynął, bilet do Polski czekał, a ja zwlekałem, bo co miałem zrobić? Wiedziałem, że w Warszawie zaczęto już wybieranie obiektów zdjęciowych, i że robi to Ewa Braun. Rony wrzeszczał w słuchawce:
-    Jedziesz czy nie? Ja już dłużej nie będę czekał! Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś jedynym kandydatem?
-    Oczywiście, że nie, ale daj mi jeszcze dwa dni.
-    Mowy nie ma!

Czekając na przedłużenie mojej wizy pobytowej, odebrałem któregoś dnia najmniej spodziewany telefon od kierownika produkcji Boba Demczuka. Poznaliśmy się przy okazji serialu kręconego dla telewizji ABC, ale nie miałem nawet cienia nadziei, że mnie zapamięta. Bob był właścicielem firmy produkcyjnej Scene East i Columbia Pictures powierzyła mu produkcję średnio nakładowego filmu "By the sword". W rolach głównych F. Murray Abraham (wspaniały w roli Salierego w "Amadeuszu" Miloša Formana), Eric Roberts i jakieś dwie wschodzące gwiazdy. Reżyserem miał być nestor hollywoodzkich twórców, Larry Peerce. Bob zadał mi dwa bardzo proste pytania: czy jestem wolny i czy chcę zostać scenografem tego filmu?

Odpowiedziałem, że oczywiście tak i w te pędy pojechałem do posiadłości Andrzeja Krakowskiego na strategiczną naradę. W końcu to on kończył szkołę filmową w LA i znał się na tym rynku znacznie lepiej ode mnie. Andrzej podrapał się po siwej brodzie.
-    Wiesz, co ci powiem? Nie po to wyjechałeś z Polski, żeby tam teraz robić filmy. Zawsze zdążysz, jak będziesz koniecznie chciał, a to jest prawdziwa amerykańska produkcja dla jednej z największych firm. Nie ma się co zastanawiać!

Rony Yakov pieklił się jak cholera, gdy do niego zadzwoniłem z wiadomością, że niestety muszę zrezygnować z jego propozycji. Nic się zresztą nie stało, z łatwością znaleźli w Polsce świetnego scenografa. "Domenę władzy" zrobił w końcu Allan Starski, który tak właśnie rozpoczął wieloletnią i owocną współpracę z Heritage Films.

* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.

Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 46/2015
Zobacz również
fot. Fot. East News/PPCM
Nowy bohater Marvela z przyzwoitym startem
Kolejna produkcja Universal na topie
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll