PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  1.12.2014
Bardzo byłem zadowolony, gdy Tadeusz Kosarewicz powierzył mi samodzielne zaprojektowanie i wybudowanie fabryki Borowieckiego. Jaki współcześnie praktykujący architekt miałby szansę na projektowanie prawdziwej XIX-wiecznej fabryki?
Kilka miesięcy po ukończeniu "Sanatorium pod klepsydrą" dostałem propozycję pracy w "Ziemi obiecanej" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Myślę, że w jakimś stopniu zawdzięczam tę propozycję Witkowi Sobocińskiemu, ale też możliwe, że zupełnie komu innemu. Mieć w swoim dorobku na początku drogi zawodowej takie dwa filmy – to mi się nie roiło nawet w najśmielszych snach.

Jeżeli do tej pory żyłem w przekonaniu, że ukończyłem bardzo trudny film, to wrażenie to mocno zbladło wobec morderczej pracy, jaką odwaliliśmy w "Ziemi obiecanej". Naszą scenograficzną grupą dowodził Tadeusz Kosarewicz, który z inżynierską precyzją podzielił zadania i obiekty pomiędzy trzy młode wilczki: Piotra Dudzińskiego, Adama Kopczyńskiego i mnie. Sam nadzorował całość, dając nam właściwie wolną rękę. Ponieważ film powstawał w autentycznych wnętrzach fabryk i pałaców pofabrykanckich rozrzuconych po całej Łodzi, miałem się dopiero przekonać, że doba musi być dłuższa niż standardowe 24 godziny. Aby należycie przygotować obiekty dla dwóch równolegle pracujących ekip (pierwszej szefował Andrzej Wajda, operatorem był Witold Sobociński, a drugiej  - Andrzej Kotkowski, za kamerą Edward Kłosiński), musieliśmy codziennie być w kilku miejscach naraz. Właściwie nie było czasu na życie towarzyskie; mimo to do tej pory wspominamy tamte czasy z wielkim sentymentem.

Niezapomniana była scena orgii w ogrodach fabrykanta Kesslera, którą kręciliśmy nocą w urządzonym przez nas ogrodzie Wyższej Szkoły Muzycznej, tuż przy ruchliwej ulicy 1 Maja. Mimo bardzo późnej pory żeliwne ogrodzenie dosłownie oblepione było gapiami. W scenie brało udział sporo porozbieranych statystek, więc zainteresowanie za ogrodzeniem rosło z godziny na godzinę. Milicja na próżno próbowała odgrodzić nas od tego tłumu, aż w końcu dała za wygraną, a funkcjonariusze sami wmieszali się w tłum gapiów.

Elementem kulminacyjnym tej zabawy miała być scena z tygrysem. Przyjazd ogromnego bengalskiego kota przygotowywany był od dawna: specjalnie przystosowany wagon, wykonana według ścisłych wskazówek dyrekcji ZOO klatka, weterynarze z usypiającymi strzykawkami. Wszystko to okazało się na nic, albowiem przesłane wymiary tygrysa były niedokładne albo gdzieś zaszła jakaś pomyłka, dość że na bocznicy łódzkiego dworca tygrys nie zmieścił się w przygotowanym wejściu. Zdjęcia już trwały, a ślusarze w pośpiechu powiększali otwór. Ostatecznie jednak wszystko zostało na czas ukończone i tygrys w całym swym majestacie dowieziony został na plan. Podróż z Wrocławia, światła reflektorów, piski panienek do tego stopnia znużyły króla dżungli, że pośród tego rozgardiaszu ułożył mordę na potężnych łapach i słodko zasnął.

– To już koniec. Nic z tego nie będzie – stwierdziłem.

A przecież przed naszym kotem była jeszcze główna scena, w której podchodzi do niego fabrykant Kessler, grany przez Zbigniewa Zapasiewicza, i drażni laską, popisując się przed rozchełstaną prządką. Oczywiście, jak było do przewidzenia, najostrzejsze szturchańce nie wlały życia w śpiącego kota. Na domiar złego zniecierpliwiony Andrzej Wajda stwierdził, że klatka źle stoi w stosunku do innych elementów dekoracji i należy ją przesunąć o około dwa metry.

– No, dzieci. Obudźcie wreszcie tego kotka, przecież my go potrzebujemy. On musi rozdziawiać mordę. Ta mała musi się go naprawdę bać!

Czterech rosłych dyżurnych chwyciło za uchwyty kraty i z wysiłkiem dźwignęło ją w górę. Wokół zrobiło się nagle cicho jak makiem zasiał, albowiem oni stali, trzymając kratę w górze, a tygrys razem z podłogą leżał sobie spokojnie na ziemi. Specjalne spawy nie wytrzymały ciężaru. Kierownik planu, Waldek Król, zachował zimną krew.

– Wszyscy cisza! A wy wolniutko opuszczajcie kratę... powoli, powoli.

Uff...! Udało się. A przecież mógł się właśnie wtedy obudzić i swobodnie pospacerować między nami. Andrzej Wajda zrezygnował z tej części sceny i kot spał sobie spokojnie do końca zdjęć.

Ryczącą paszczę zaś dokręcono potem w ZOO.

Bardzo byłem zadowolony, gdy Tadeusz Kosarewicz powierzył mi samodzielne zaprojektowanie i wybudowanie fabryki Borowieckiego. Jaki współcześnie praktykujący architekt miałby szansę na projektowanie prawdziwej XIX-wiecznej fabryki? Problemem był komin. To mogło przekroczyć możliwości naszych stolarzy. Znaleźliśmy więc opuszczoną cegielnię na obrzeżach Łodzi, kompletną ruinę, ale za to z imponującym kominem w niezłym stanie. Postanowiłem oprzeć budowę elewacji na istniejących wątłych ścianach, a komin wkomponować w całość przyszłej fabryki. Ta budowa stała się moim oczkiem w głowie. Śledziłem prawie codziennie postęp robót, niezależnie od bieżących zadań. Fabryka stanęła, a przed nią, na dużym dziedzińcu, ustawione w podkowę stoły dla robotników. Scena poświęcenia nowej inwestycji. Komplet aktorów. Setki statystów. Wyszło wspaniale.

Kto pamięta film albo powieść, ten wie, że fabryka Borowieckiego, została podpalona. W naszym scenariuszu była więc bardzo dramatyczna scena pożaru. Ciemna noc, płonący budynek, skaczący z okien, straże pożarne pędzące do pożaru... Taki był opis tego, co mieliśmy skręcić.

Rzeczywistość przeszła jednak najśmielsze oczekiwania – fabryka, zbudowana z drewna i gipsowych odlewów imitujących cegły, zajęła się błyskawicznie i spłonęła piorunem, tak że mimo trzech równolegle pracujących kamer udało się skręcić tylko sceny masowe, i to nie wiadomo jakim cudem. Kilku kaskaderów miało lekkie poparzenia, ale w prawdziwym niebezpieczeństwie znalazła się jedna z gwiazd tego filmu, Anna Nehrebecka. Biegła wzdłuż płonących wysokich parkanów, gdy ogień niespodziewanie przerzucił się na jej długą, koronkową suknię. Przytomności jednego z kaskaderów zawdzięcza Anka zdrowie, a może i życie. Zarzucił na nią koc azbestowy i wyszła z tej opresji bez najmniejszego uszczerbku. Mieliśmy wszyscy ogromne szczęście w tym kataklizmie.

Jeden z ostatnich dni, który zapamiętałem dobrze, był przeznaczony na kręcenie sceny na rampie kolejowej opuszczonego towarowego dworca kolejowego przy dawnej fabryce Scheiblera. Załadowane pociągi przywożą bele bawełny, która odbyła drogę z Brazylii do polskiego Manchesteru. Nikt z nas nigdy nie widział, jak transportuje się bawełnę i ogromnie nas zadziwiły wielkie kubiki szarej, zbitej masy. Statyści robotnicy dostali specjalne wózeczki na dwóch maleńkich kółeczkach. Te przedziwne pojazdy miały zamocowane z przodu coś jakby widły, no, w każdym razie żelazny szpikulec. Nasze wielkie chłopy przez dobre pół godziny próbowały załadować na te taczki chociażby jedną „porcję”. Bez skutku. Stałem niedaleko obserwującej te wydarzenia grupki pracowników magazynów. Jeden z nich pociągnął mnie za rękaw.

– Panie! Oni tego nigdy nie załadują. Nie znają metody. To od razu widać. Trza sposobem.

– A pan to potrafi?

– Pewnie! Pół życia na tej rampie spędziłem.

Przyjrzałem mu się baczniej. Drobniutki, wymizerowany chłopina. Popatrzyłam na bezskuteczne starania  osiłków i postanowiłem zaryzykować.

– Panie Andrzeju! Ten Pan mówi, że on może pokazać. Ma wprawę.

– Świetnie! A może Pana przebierzemy i zagra?

Kruszynka z oporami się zgodził. Kiedy wyszedł z przebieralni w kostiumie z epoki, jego kumple parsknęli śmiechem, co go nieco zdeprymowało. Ambicja wzięła jednak górę nad tremą. Złapał wózeczek, rozpędził się i z impetem wbił w belę. W tym samym momencie prawie wyfrunął w powietrze, w jego ręku błysnął stalowy hak, który wbił po przeciwnej stronie. Gwałtownie szarpnął na siebie i... już jechał po rampie z załadowaną bawełną. Oniemieliśmy. Za nim ruszyli kumple i zastąpili niezdarnych statystów. Scena wyszła nieprawdopodobnie prawdziwie.

 

Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 38/2014
Zobacz również
fot. Renata Pajchel/ SF Zebra/ Filmoteka Narodowa
Animacja uległa "Igrzyskom śmierci"
"Kosogłos" z najlepszym otwarciem roku
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll