Seks w wielkim mieście przyciąga wszak całe tabuny „Friendsów” (...) Słucham ich rozmów, chociaż nie chcę: jadąc z nimi jestem niechcianym uczestnikiem ich konwersacji (...) O okresie miesięcznym, o seksie, o piciu, o interesach, o znajomych. Tak jest, tak być powinno, to jest w porządku, czemu więc nagle wstyd?
Pytam się samego siebie, kiedy wychodzę z kina po obejrzeniu filmu Steve’a McQueena. Nie powinno być niczego wstyd: bohater filmu jest wszak pełnym produktem naszej wspaniałej, jak twierdzi Zygmunt Bauman, „kultury konsumenckiej”: ma świetną pracę, mieszka w wielkim mieście, uprawia przygodny seks, z nikim się nie wiąże, ma szacunek przełożonego. Gdzie tu miejsce na wstyd?
Seks w wielkim mieście przyciąga wszak całe tabuny „Friendsów”, które spotykają się w pociągu relacji każde-większe-miasto Warszawa w poniedziałkowy ranek i piątkowe późne popołudnie. Słucham ich rozmów, chociaż nie chcę: jadąc z nimi jestem niechcianym uczestnikiem ich konwersacji pomiędzy sobą, ale i (częściej) monologów do smart- czy i-phonów, głośnych, pewnych siebie, bez pruderii, zażenowania, wstydu. O okresie miesięcznym, o seksie, o piciu, o interesach, o znajomych. Tak jest, tak być powinno, to jest w porządku, czemu więc nagle wstyd?
Michael Fassbender, Anna Rose Hopkins, "Wstyd", reż. Steve McQueen, fot.Gutek Film
Co jakiś czas pojawiają się w kinie filmy, które mówią o seksie w taki sposób, jak zawsze mówili o nim dawni strażnicy moralności. O onanizmie jako o skutku i przyczynie samotności; o płatnym seksie jako o destrukcyjnej namiastce bliskości; o pustce, która pojawia się z życiu człowieka, kiedy nie ma w niej miłości. O uzależnieniu, jako o utracie wolności, jako o sile destrukcyjnej. To nie są jakieś odkrywcze nauki; człowiek inteligentny, kiedy tylko wyczuje moralizatorski ton tego typu, raczej czmycha, gdzie pieprz rośnie, lub jeśli zostanie, zrobi kwaśną minę, wydmie usta i rzuci coś od niechcenia o banale. Niemniej jednak takie filmy powstają: zwykle są to mocne, zapadające w pamięć obrazy: „Intymność”, „Nieodwracalne”, „Młody Adam”; teraz „Wstyd”.
Stosują dosyć przemyślaną taktykę: ściągnąć widza golizną, scenami seksu, możliwością wkroczenia do zamkniętych rewirów gejowskiego klubu, wykorzystać to, co przyciąga (na bilbordach krzyczą napisy – film od 26 lat, tylko dla osób dorosłych, najbardziej pożądane i odważne dzieło filmowe roku itp.), by następnie poddać oglądającego terapii szokowej. W filmie McQueena sączy się często krystaliczna muzyka „Wariacji Goldbergowskich” w wykonaniu Goulda: zapowiada ona dla mnie to, że analiza upadku będzie precyzyjna, bolesna i celna – jak gouldowskie potrącenia klawiszy. Miłośnikom podobno ciągle wzrastających w ilość stron pornograficznych polecam „wymarzoną” scenę miłosną bohatera z dwiema (naraz!) kobietami i analizę jego twarzy, która z mechanicznego, automatycznego grymasu aktorów filmików porno, przekształca się w twarz człowieka przerażonego, cierpiącego, przegranego, jakby żywcem wyjętą z obrazów przedstawiających męki piekielne.
Wstyd? Jaki wstyd? Przecież to pełne nieskrępowanie miało być wyzwoleniem. Czemu więc tak boli i przemienia życie w gorzki ugór i nieznośne brzemię. I co mogłoby być prawdziwym wyzwoleniem?