Skąd bierze się nasza fascynacja filmami Hayao Miyazakiego? Nie wiem, czy akurat kręcą one wszystkich tu obecnych, czytających, ale wiem, że Steven Spielberg jest ich oddanym fanem, wiec pozwalam sobie na liczbę mnogą.
"Spirited Away. W krainie Bogów", fot. Monolith
Moja przygoda Mizyakim kinem zaczęła się 9 lat temu od filmu "Spirited Away. W krainie Bogów". Nieopatrznie zabrałam do kina mojego pięcioletniego syna i już na początku, kiedy rodzice głównej bohaterki zamieniają się w świnie, nasz seans się zakończył. Musiałam mocno przejęte i zapłakane (delikatnie mówiąc) dziecko wyprowadzić z sali i uspokoić. (Wiem, że powinnam go raczej zabrać na „Mój sąsiad Totoro“, ale po pierwsze nie grali, a po drugie, skąd miał człowiek wiedzieć?) Ten film był dla mnie, jak wybuch granatu z confetti. Fabuła meandruje między kolejnymi wątkami, ekran zaludniają coraz bardziej egzotyczne dziwolągi, misterne dekoracje budują wszechświat nieznany i fascynujący.
Po sukcesach pixarowskich blockbusterów byłam przekonana, że dla animacji 2d zostało tylko miejsce w kablówkowych molochach, artystycznej produkcji garażowej, czy polskich produkcjach. A tu proszę, taka niespodzianka! „Ruchomy zamek Hauru“ obejrzałam rok po premierze i wrażenie było równie silne. Historia miłosno-wojenna, której bohaterowie „nie są tym, kim się wydają“ (by zacytować Agenta Coopera z „Twin Peaks“) jest sporym wyzwaniem dla dzieci. Ale dają radę i podobnie, jak książę, zaklęty w stracha na wróble, czepiają się kroczącego na kurzych nogach zamku, by szczęśliwie dotrzeć do końca filmu.
No właśnie, tu leży chyba sedno sprawy. Dzieci lubią być traktowanie poważnie. Mizyaki pokazuje, że mali bohaterowie jego filmów cierpią (również fizycznie), ich błędy i wypaczenia są punktowane i surowo karane. Kiedy trzeba się bać to trzeba i już, żadnego udawania! Nawet w tak milusińskim filmie, jak „Mój sąsiad Totoro“ dzieci są konfrontowane z niekomfortowymi emocjami, jak straszliwa niepewność jutra wobec ewentualnej śmierci rodzica, czy samotności w ciemnym lesie podczas burzy. „Ja też tak mam“ – myśli sobie widz i ekranowa postać od razu jest mu bliższa. W produkcjach naszego kręgu kulturowego, bohater staje przed wyzwaniem i odnosi sukces, kooperując z innymi bohaterami (musi ich poznać i oswoić), przełamując własne słabości, stawiając czoła karykaturalnie złemu antagoniście etc. Generalnie, chodzi o to, żeby widza czegoś nauczyć.
W filmach Mizyakiego bohater nic nie musi. Oglądamy jakiś wycinek jego życia i po prostu mu kibicujemy. Czasami mu się udaje, czasami nie. Natura, wszechobecna we wszystkich długometrażowych produkcjach japońskiego reżysera, jest nie tylko tłem, ale i pełnoprawnym uczestnikiem wydarzeń. Ogień może mówić, wodne fale śledząc bohaterów wielkimi oczami, podążają za nimi, by ich zatopić, drzewa swobodnie przemieszczają się, obłoki mogą chwycić za włosy i unieść w powietrze. Respekt dla natury, charakterystyczny dla wszystkich mieszkańców Japonii, u Mizyakiego jest manifestowany naprawdę pełnym głosem. Nie bez powodu, jest nazywany „eko-reżyserem“. Po marcowym trzęsieniu ziemi, które zmiotło z powierzchni wyspy Honsiu, a wielkie fale tsunami, zabrały ze sobą kawałek nabrzeżnej cywilizacji, grożąc katastrofą nuklearną, jego film „Ponyo“ uznano za proroczy.
W realnym świecie Mizyaki jednak dmucha na zimne. Wyposażył przedszkole dla dzieci pracowników, na terenie swojego tokijskiego studia w urządzenia ratujące życie i pomagające doczekać przybycia ekip ratunkowych, w razie trzęsienia ziemi, czy innego kataklizmu. Skomentował to następująco: „Te okropności o trzęsieniach ziemi, które oglądamy na amerykańskich filmach tutaj się nie zdarzą. Nie ma mowy o żadnej panice i niebezpieczeństwie“. Słuszne podejście. Nie po to robi filmy, na których dzieci płaczą ze strachu, żeby musiały to robić w realu.