Marcin Radomski: Kiedy dołączyła pani do produkcji
Zabij to i wyjedź z tego miasta, pełnometrażowego filmu animowanego
Mariusza Wilczyńskiego?
Ewa Puszczyńska: Sześć lat temu, czyli po dziewięciu latach pracy
Mariusza. Poznaliśmy się w łódzkim Toya Studios. Piotr Dzięcioł
z Opus Film, z którym wtedy pracowałam, nie był zainteresowany
produkcją tej animacji, dlatego sama zdecydowałam się na współpracę
z reżyserem. Początkowo Zabij… miało być krótkim filmem, potem zrobiło się
30 minut, a ja zobaczyłam już ponad dwugodzinny animatic. Ktoś musiał
pomóc reżyserowi zmierzyć się z materią obrazu.
Ewa Puszczyńska, fot. Borys Skrzyński
Jaki był pani pierwszy
odbiór filmu?
Zafascynował mnie. Uznałam, że to materiał na wielkie dzieło.
Pamiętam myśl: żeby mu tylko nie przyszło do głowy wyeliminowanie tego papieru,
na którym naszkicowane są rysunki. Na szczęście nikt nie miał takiego pomysłu.
Urodziła się pani w Łodzi.
Czy to miało znaczenie w odniesieniu do
całego projektu?
Oczywiście, miałam również powody osobiste. Zobaczyłam na
ekranie znane mi miejsca. Potem okazało się, że mieszkaliśmy z Mariuszem
na sąsiednich ulicach. W Zabij… pojawia się kawiarnia Jubileuszowa. To
jedyne czerwone ujęcia w filmie; scena, kiedy alter ego reżysera tańczy
z matką graną przez Krystynę Jandę. Obok tej kawiarni znajdowało się kino
Wolność, gdzie zaczynałam swoją przygodę z kinem, zresztą od oglądania
animacji. Do Jubileuszowej chodziłam z tatą po każdej projekcji na
ciastko. Wspomnienia ożyły podczas seansu.
Kadr z filmu "Zabij to i wyjedź z tego miasta", fot. Gutek Film
Na czym polegała pani rola jako
producenta wykonawczego?
Mariuszowi potrzebny był producent
z doświadczeniem, aby mógł dokończyć dzieło. On wrzucił do filmu wszystkie
swoje wspomnienia, a ja miałam pomóc w zredukowaniu materiałów,
sprowadzić Zabij… do powszechnie zrozumiałej formy. Nasza relacja opierała się
na skrajnych emocjach – miłości i „nienawiści”. Mariuszowi trudno
było się pogodzić z moimi niektórymi propozycjami, decyzjami. Konsultował
je z montażystą i dźwiękowcem, bo …Puszczyńska to tak uważa… Potem do
mnie wracał i nieskromnie powiem, że tylko raz nie przyznał mi racji.
Udało się doprowadzić do zakończenia produkcji filmu.Czy traktuje pani ten projekt
wyjątkowo?
Tak, bo zobaczyłam w Zabij… dzieło na granicy kina
i sztuki galeryjno-muzealnej. Uważałam, że dystrybucja musi pójść
dwutorowo – tradycyjnie na dużym ekranie i w instytucjach
prezentujących sztukę. Wszystko pokrzyżowała pandemia. Jakie są tego
konsekwencje? Wszelkie festiwale były odwoływane, przesuwane i później
przeniesione do sieci. To strata dla pełnometrażowej animacji, bo oglądanie jej
na ekranie komputera czy telewizora nie jest korzystne.
Ewa Puszczyńska na Młodzi i Film 2020, fot. Syliwa Olszewska
Dlaczego?
Bo to film
stworzony z myślą o dużym ekranie kinowym. Każdy kadr można oprawić
i powiesić na ścianie. Poza tym oprócz warstw animacyjno-plastycznych są
też emocjonalne – jedne zrozumiałe tylko dla reżysera, inne dla
mieszkańców Łodzi, potem dla tych, którzy przeżyli socjalizm, i na końcu
te dla wszystkich – uniwersalne.
I jeszcze istotna jest warstwa
dźwiękowa.
Od niej, nietypowo, zaczynał Wilczyński. Rozpoczął od nagrań głosów
czołówki polskich aktorów i twórców; bardzo ważnych dla polskiej kultury.
Pamiętam, jak trudno było Mariuszowi zrozumieć, że świat nie będzie wiedział,
kim są Irena Kwiatkowska czy Krystyna Janda. Z Wajdą byłoby łatwiej, ale
też tylko dla tych interesujących się międzynarodową kinematografią. Pierwsze
15 minut filmu jest inne od tego, co oglądamy dalej. Na początku jest dużo ogólnych,
filozoficznych odniesień do kultury europejskiej, do „Mistrza
i Małgorzaty”. To trudne do zrozumienia dla świata. Co za tym idzie,
sprzedaż pełnometrażowej, artystycznej animacji nie jest łatwa. Niestety.
Agenci i dystrybutorzy z całego świata pisali do mnie piękne,
wzruszające maile po seansie Zabij…, a w dalszej części zaznaczali,
że nie wezmą filmu, bo na nim – mówiąc wprost – nie zarobią.
Mimo to
film odniósł duży sukces na świecie, m.in. brał udział w konkursie
Encounters na Berlinale, został uhonorowany wyróżnieniem Jury w Annecy,
zdobył wiele międzynarodowych laurów i polskie Złote Lwy w Gdyni. Jak
odebrała pani tę nagrodę?
Po raz pierwszy
animacja wygrała Gdynię. Bardzo się ucieszyłam z tego zwycięstwa. Tak jak
mówiłam, odbierając statuetkę, ta decyzja jury daje nadzieję, że w kinie
jest jeszcze miejsce na wrażenia, impresje i ekspresję, a nie tylko
opowiadanie historii. Potwierdza to sukces Zabij…
Wcześniej słyszeliśmy pani
nazwisko przy okazji "Idy" i "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego, ale
w ostatnich latach koprodukowała pani wiele interesujących tytułów.
Rzeczywiście, zajmowałam się głównie koprodukcjami, m.in.
niemiecko-polsko-francuskim "Kapitanem", gruzińsko- -rosyjsko-polskimi
"Zakładnikami" czy "Kongresem", w który były zaangażowane Polska, Belgia,
Francja, USA, Izrael, Luksemburg, Niemcy. A wśród najnowszych jest
bośniacko-austriacko-rumuńsko-holendersko-niemiecko-polsko-francusko-norwesko-turecki film "Aida" w reżyserii Jasmili
Žbanić.
Kadr z filmu "Aida", fot. Gutek Film
Dlaczego zdecydowała się pani na udział w tym projekcie?
Tutaj
również mam osobiste wspomnienia. Kiedy w latach 90. toczyła się wojna na
Bałkanach i akurat w telewizji pokazywano oblężenie Sarajewa, jak
większość osób w południe zwykłego dnia, gotowałam zupę. Pomyślałam sobie,
jakie to okrutnie banalne, jutro o tej sytuacji nikt nie będzie pamiętał,
pojawią się nowe wiadomości. Gdy przeczytałam scenariusz Aidy, wrócił do mnie
tamten moment. Polski wkład twórczy w ten obraz był duży, film montował
wraz z asystentką (Agata Cierniak – przyp. red.) Jarosław Kamiński,
kostiumy zrobiła Małgorzata Karpiuk, a kompozytorem był Antoni Komasa-Łazarkiewicz.
Koprodukcje to zawsze współpraca z wieloma twórcami. Czy
ważniejszy jest projekt, czy stojące za nim osoby?
Kiedyś ktoś mnie zapytał,
czy ważna jest historia czy opowiadający. Po dłuższym zastanowieniu
odpowiedziałam, że to drugie. I tak mam do dzisiaj. Czasem jest tak:
scenariusz nie jest perfekcyjny przygoda. Jeśli nasze dzieło się udaje, ale nie
ma nagród, zawsze powtarzam, że zrobiliśmy wybitny film i to jest
najważniejsze. Taka jest moja filozofia.
Dokonała pani wielu dobrych wyborów na
swojej drodze zawodowej. Jakie są zatem kryteria oceny projektu?
Chcę robić
ważne filmy o sprawach, których nie porusza się na co dzień. Zarówno myślę
o tematach historycznych, jak i społecznych. Właśnie kończymy film
Tomasza Wasilewskiego "Głupcy", który opowiada o bardzo trudnych relacjach
rodzinnych. Przygotowuję też debiut fabularny Marty Prus. Robię to, co mnie
interesuje, mnie jako otwartą na świat kobietę.