PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
O rolach w filmach Kingi Dębskiej, Anne Fontaine, Pawła Pawlikowskiego i Wojtka Smarzowskiego z Agatą Kuleszą rozmawia Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: Kinga Dębska podkreśla, że "Moje córki krowy" były dla niej formą autoterapii. Z jakimi odczuciami pani kojarzy się ten film?

Agata Kulesza: Lubię go i cieszę, że widzowie też go polubili, o czym świadczą wyniki boxoffice’u.  "Moje córki krowy" to kino środka. Kinga Dębska oddała temu obrazowi kawałek swojej prywatnej historii. Dlatego czuć, że jest szczery, autentyczny i ma jasne przesłanie. Moim zdaniem polscy widzowie tęsknią za dobrym kinem obyczajowym i to jest właśnie taki film.
Normalnie produkcje, w których gram, oglądam zazwyczaj tylko raz. "Moje córki krowy" widziałam już chyba trzykrotnie. I za każdym razem bawiły mnie i wzruszały.

Ten film jest po części inspirowany prywatną historią reżyserki, w tym także jej relacjami z siostrą. Pani też ma siostrę. Czy to w w jakikolwiek sposób wpłynęło na przygotowania do roli Marty?

AK: W przeciwieństwie do filmowej, z moją rodzoną siostrą łączą mnie bardzo dobre relacje. Dlatego za bardzo nie mogłam korzystać z własnych doświadczeń. Wyobrażając sobie Martę, bazowałam głównie na scenariuszu i rozmowach z Kingą. Tym bardziej, że było wiadomo, iż do pewnego stopnia gram właśnie ją. W pewnym momencie musiałam się jednak od niej uwolnić. W końcu to był film, a nie jej prywatna historia.
 
Gabriela Muskała i Agata Kulesza w filmie "Moje córki krowy". Kino Świat.

Wespół z Gabrielą Muskałą tworzycie w „Moich córkach...” taki siostrzany duet. Pani rozważna, ona romantyczna.


AK: (Śmiech). Znamy się dobrze, bo już wcześniej nieraz ze sobą grałyśmy, i śmiałyśmy się trochę z tego umownego podziału. Prawda jest jednak taka, że nie tylko mamy odmienne osobowości, ale też inaczej pracowałyśmy nad naszymi rolami. W przypadku „Moich córek...” ten kontrast bardzo nam pasował. Świetnie się tą konwencją bawiłyśmy, w końcu na tym też polega nasz zawód.

W filmie Kingi Dębskiej gra pani też trochę siebie, czyli znaną aktorkę serialową.

AK: Trochę tak jest. Zawsze bardzo lubiłam występować w serialach – w „Heli w opałach”, w „Pensjonacie pod Różą” czy też w „Rodzince.pl”. Natomiast przyznam, że w filmowej Marcie bardziej interesowała mnie dwoistość tej postaci. Z jednej strony jako aktorka znakomicie gra emocjami, z drugiej zaś jest kompletnie zablokowana w życiu prywatnym, pozbawiona tej ekspresji z której jest znana na planie. W relacjach rodzinnych jest raczej zimna i zdystansowana.

Poprzez komediową konwencję „Moje córki...” poruszają jakże poważny temat przemijania ludzkiego życia.

AK: Przemijania, odchodzenia najbliższych. Tego, czy jesteśmy gotowi na ich śmierć i w jaki sposób próbujemy się z nią zmierzyć.

Z tego filmu bije prawda emocjonalna. Czy pani oraz inni członkowie ekipy też to czuliście podczas pracy na planie?

AK: To było raczej obok nas. Jak konstruuję jakąś postać, to staram się, żeby była ona możliwie najbardziej wiarygodna. Żeby tak się stało, muszę się trochę wyłączyć i skupić wyłącznie na świecie, w jakim – w tym przypadku – funkcjonuje Marta. Natomiast niewątpliwie widać w tym filmie szczerość narracji. Ale to już zasługa reżysera.

Jest w nim również kilka niezwykle emocjonalnych scen, w których Marta „rozmawia”, a następnie żegna się z własną matką, którą znakomicie zagrała Małgorzata Niemirska.

AK: Mimo, że grana przez Małgosię matka leżała w łóżku, a potem była w śpiączce, to cały czas miałam w niej partnera do gry. Czułam jej energię i obecność. Nasze sceny rzeczywiście były nabite emocjami. Były trudne również ze względu na osobiste doświadczenia Kingi oraz innych osób z ekipy. Ja takich przeżyć nie miałam.

W „Moich córkach...” spotyka się pani na planie z Marcinem Dorocińskim, tym razem obsadzonym w roli fajtłapowatego i leniwego męża młodszej siostry.


AK: Marcin pokazał się w tym filmie od strony, z jakiej w kinie dotąd go nie znaliśmy- wbrew swojemu wizerunkowi aktora grającego silne, wręcz pomnikowe i prawe postaci. Znając go również z teatru, od dawna wiedziałam, że tkwi w nim ciągle nieodkryty talent komediowy. I tu w kilku scenach pokazał próbkę swoich umiejętności. Jest w tym filmie scena, w której kłócę się z Kasią. W pewnym momencie dołącza do nas jej filmowy mąż, którego gra właśnie Marcin i próbuje otworzyć parasol. Stara zasada w teatrze: jeśli chcesz odciągnąć widza od bohaterów pierwszego planu, próbuj w tle rozkładać zepsutą parasolkę. To zawsze działa. I Marcin robił to w tak wspaniały sposób, że omal nie ukradł nam całej sceny. Na szczęście Kinga w odpowiednim momencie ucięła to ujęcie.


Marcin Dorociński i Agata Kulesza w filmie "Róża".

Razem z Marcinem Dorocińskim wystąpiliście już wcześniej m.in. w „Róży” Wojtka Smarzowskiego. Z jednej strony o roli Róży mówi pani jako o „klejnocie w pudełeczku”, z drugiej zaś, że tkwi ona w pani niczym drzazga. Skąd takie ambiwalentne uczucia wobec tej postaci?

AK: Róża to moja ukochana rola. Rzeczywiście trzymam ją w takim pudełeczku jak brylancik. Jest egzemplifikacją losów kobiet, które w życiu spotkały straszne dramaty. Jest dla mnie takim cierpieniem, które się niestety zdarzało. Dlatego ją tak w sobie chowam i chronię. Oddałam tej postaci bardzo wiele emocji. Nie ukrywam, że przy tej roli musiałam się mocno wewnętrznie poharatać. Później wracałam do domu, siedziałam i płakałam.

Smarzowski też podkreśla, że bardzo odchorował „Różę”.


AK: Jak się człowiek wkręci w tę historię i naprawdę poczuje ten ogrom cierpienia, jakiego doświadczyła Róża, to nie da się przejść obok tego obojętnie.

Kim dla pani, członka tzw. grupy Smarzola, czyli ulubionych aktorów tego reżysera, w sensie artystycznym jest Wojtek Smarzowski?

AK: Ktoś kiedyś powiedział o nim, że mógłby być przywódcą sekty. I to prawda. Ekipa zawsze idzie za nim jak w ogień. Jeżeli coś jest niezrobione, to znaczy że było niewykonalne. Dlaczego tak mu wierzymy? Bo on ma wielki szacunek do człowieka oraz do każdej pracy, która się odbywa na planie. Zauważy każdego, kto pracuje w jego ekipie. Ludzie wiedzą, że on ceni ich pracę i odpłacają mu się tym samym. To jest wyjątkowo wrażliwy i delikatny człowiek i bardzo uważny obserwator.

Pomaga mu w tym wykształcenie operatorskie?


AK: On ma po prostu oko na człowieka. Jest przy tym niezwykle empatyczny. Kręcąc te siekiery, po cichu próbuje wykrzyczeć to, co go tak naprawdę boli. To nie jest letni reżyser. Robi mocne, autorskie kino. Zawsze wie, o czym chce zrobić film. Mam niestety świadomość, że "Róża" tak wypełniła naszą współpracę, że może upłynąć jeszcze sporo czasu zanim ponownie dostanę u niego coś większego do zagrania.

To prawda, że dzięki występowi w „Tańcu z gwiazdami” dostała pani później tytułową rolę w „Róży” Wojtka Smarzowskiego? Wcześniej mówiło się o pani: „Dobra aktorka, ale słabe nazwisko”.  

AK: Przyznaję, że występ w tym programie otworzył mi wiele drzwi. Producenci zaczęli mnie rozpoznawać. Wiem, że Marta Szwarcbart, zapraszając mnie na casting do „Róży”, uprzedziła Wojtka Smarzowskiego, że wygrałam „Taniec z gwiazdami” i czy mu to nie przeszkadza. Na co Wojtek odparł w swoim stylu: „Co to ma za znaczenie?”.
Tak na marginesie, uważam że dzięki temu programowi mogłam dokładniej przyjrzeć się, jak funkcjonuje nasz show-biznes i jednocześnie uwierzyłam, że mogę i powinnam podążać za własną intuicją. Dzięki temu doświadczeniu zaczęłam lepiej grać, bo otworzyło się we mnie kilka nowych szufladek, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Po „Tańcu..” zagrałam w „Sali samobójców”, a zaraz po niej pojechałam na castingi do „Róży”.


Agata Kulesza jako Wanda w "Idzie". Fot. Solopan.

Którą z ról, Różę czy Wandę, ceni pani bardziej?

AK: Obie są dla mnie bardzo ważne, ale również osobne. Róża ma w sobie coś dziecięcego. Rzuciłam się w tę rolę całą sobą, poszłam na totalny żywioł. Wandę konstruowałam w bardziej świadomy sposób. Być może była to już kwestia większego doświadczenia i ogrania w trudnych psychologicznie kreacjach.
W ogóle przygotowując się do każdej roli, rozmawiając o jej psychologicznej ewolucji, robię sobie taką drabinkę postaci. Wszystko po to, żeby w odpowiednich momentach sięgać po właściwe środki wyrazu. W tym sensie cała "Ida" jest laboratoryjna. Paweł Pawlikowski dostał wszystkie klocki, czyli kadry, muzykę i aktorów i potem te wszystkie elementy ze sobą mieszał i łączył. Ja w ten sam sposób tworzyłam Wandę. Natomiast z Różą było tak: szłam na plan i wielokrotnie nie wiedziałam, jak daleko, szczególnie pod względem emocjonalnym, się tam otworzę. I kilka razy byłam zaskoczona, na co mnie było stać. Miałam do zagrania na przykład scenę, podczas której musiałam wydobyć z siebie niemal zwierzęcy krzyk cierpiącej kobiety. Do dziś pamiętam ten skowyt, jaki z siebie wydobyłam. Później byłam przerażona, że coś takiego we mnie siedzi. To było w Róży, ale de facto również we mnie. Niesamowite przeżycie. Jest też taka scena w tym filmie, kiedy Róża już umiera a Tadeusz czyta jej książkę. Tam nie ma żadnego mojego zbliżenia. Dlaczego? Nie byłam w stanie tego nagrać, ponieważ płakałam, a trupy przecież nie płaczą.

Zarówno Smarzowski jak również Pawlikowski mają precyzyjną wizję filmów, które zamierzają nakręcić. Mimo to, na planie podobno pozostawiają swoim aktorom sporo miejsca na improwizację.

AK: To producentka Ewa Puszczyńska powiedziała kiedyś, że Paweł scenariusz pisze kamerą. I tak rzeczywiście było z „Idą”. Pod tym względem Pawlikowski i Smarzowski są do siebie podobni, ale wiele ich też różni.

Co na przykład?

AK: W przeciwieństwie do Wojtka, który jest typowym kapitanem, Paweł na planie to taki zagubiony chłopiec.  Mimo, że dokładnie wie, co chce osiągnąć, trzeba się nim trochę zaopiekować . Tu zgubi plecak, tam zapomni, gdzie odłożył scenariusz. Obaj mają też zupełnie inne estetyki swoich opowieści. Ale poza tym, to są po prostu mądrzy i inteligentni reżyserzy. I po ludzku normalni.

Z „Idą” pojechała pani do Hollywood. To był zachwyt czy raczej rozczarowanie?

AK: Ani jedno, ani drugie. Kiedy tam poleciałam byłam bardzo zmęczona, bo właśnie skończyłam zdjęcia do kolejnego filmu. Przede wszystkim nie zdążyłam zbyt wiele zobaczyć, bo spędziłam tam tylko dwie doby. Mimo to, cieszę się, że tam byłam i do dziś bardzo miło ten wyjazd wspominam. Sama ceremonia oscarowa zrobiła na mnie wrażenie, ale nie byłam nią zbyt zestresowana, bo prawie nikt mnie tam nie znał. To Paweł nie mógł się odpędzić od mediów, które niezwykle o niego zabiegały. Bardzo jestem dumna, że dostaliśmy Oscara. Dzięki „Idzie”, ale także „Joannie” i „Naszej klątwie”, Amerykanie ponownie zainteresowali się naszą kinematografią. W Stanach Zjednoczonych żyją tacy sami ludzie jak u nas, tylko tamtejszy rynek filmowy jest nieporównanie większy od naszego.

Amerykanie cały czas o nas pamiętają. Podczas tegorocznego festiwalu w Sundance odbędzie się premiera „Niewinnych” Anne Fontaine. Gra tam pani drugoplanową, ale niezwykle ważną rolę.

AK: To jest opowieść o młodej sanitariuszce z Francuskiego Czerwonego Krzyża, która pomaga polskim zakonnicom zgwałconym przez radzieckich żołnierzy. Wiele z nich jest w ciąży. Ja jako ich matka przełożona próbuję jakoś zaradzić temu problemowi i jednocześnie spowodować, żeby ówczesne polskie władze nie dowiedziały się o tym, co się wydarzyło za murami klasztoru. Gdyby to wypłynęło, zakon mógłby zostać nawet zamknięty…
Anne Fontaine nakręciła głęboko religijny film. Zakonnice, które przeszły taką traumę, mają ogromne trudności z wytrwaniem przy Bogu. Jak silna musiała być ich wiara, że pomimo cierpień jakich wiele z nich doznało, walczyły o to, żeby nie zwątpić.

To jest też bardzo kobiecy film.


AK: (Uśmiech) Kolejna w moim dorobku fabuła o kobietach po przejściach ze znakomitymi kreacjami Lou de Laage oraz Agaty Buzek. Praca przy tym filmie była dla mnie niezwykłym przeżyciem, m.in. dlatego, że razem z innymi aktorkami przez kilkanaście dni pracowałyśmy wspólnie w prawdziwym klasztorze pod Ornetą. Chodziłyśmy w habitach, śpiewałyśmy modlitwy itp.
 
Agata Kulesza jako siostra przełożona w "Niewinnych". Fot. Anna Wloch.

Być zakonnicą. Jakie to uczucie?


AK: Na początku Anne Fontaine wyobrażała sobie w mojej roli dużo starszą aktorkę. Kiedy się spotkałyśmy we Wrocławiu, najpierw zdziwiła się, że jestem taka młoda i w dodatku mam jasne oczy (w „Idzie” nosiłam czarne soczewki). Potem zaczęła mi oplatać głowę szalikiem i patrzyła jakbym wyglądała w welonie. W końcu zdecydowała, że zagram prawie bez make-upu. Chodziło o to, żeby jak najbardziej uwydatnić moje zmarszczki i przez to mnie postarzeć. Świetnie mi się z nią współpracowało. Anne była też zdziwiona, że polskie aktorki myślą nie tylko o swojej roli, ale również kompleksowo o całej opowieści.

Pani w ogóle lubi w ten sposób pracować na planie filmowym. 

AK: To prawda. Zarówno ja jak i Agata Buzek potrafiłyśmy zrezygnować z jakichś scen na rzecz innych aktorów, bo to lepiej służyło całej historii. Przecież gdyby powstał słaby film, jakie miałoby wtedy znaczenie to, że ja w nim dobrze zagrałam. Żadne.

„Niewinne” były realizowane głównie po francusku. Jak sobie pani radziła z grą w obcym języku?

AK: Miałam o tyle łatwiej, że część dialogów mówiłam też po polsku. W końcu grałam przecież Polkę. Pozostałych kwestii nauczyłam się fonetycznie. Podobnie pracowała Lou de Laage, z którą dzieliłam garderobę. Tyle że ona musiała opanować kilka zdań w naszym języku.

Kiedy Meryl Streep w wiek 62 lat odbierała Oscara za rolę Margareth Thatcher w filmie „Żelazna dama” powiedziała: „A pomyśleć, że kiedy skończyłam 40 lat, byłam przekonana,że moja kariera jest już skończona”. Uważała wówczas, że kobiety w średnim wieku są dla przemysłu filmowego niemal niewidzialne, czyli stracone. Kiedy amerykańska gwiazda kina przeżywała zawodowy kryzys, pani kariera dopiero nabierała rozpędu. Ale czy to nie jest wyjątek potwierdzający smutną regułę?

AK: Wydaje mi się, że jednak nie. W zawodzie aktora nie ma żadnych reguł. I to jest w nim wspaniałe. Nie ma też recept na sukces. Może poza jedną, żeby po prostu ciężko pracować. Natomiast prawdą jest, że najciekawsze role zaczęłam dostawać dopiero kilka lat temu. Z drugiej strony, ostatnio śmiałyśmy się z moimi koleżankami, że w tej chwili na okładkach czołowych pism kobiecych są: Kinga Preis, Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska i ja. Wszystkie jesteśmy aktorkami z pokolenia 40plus. Czyli chyba nie jest z nami tak źle.

Mimo to, od lat słychać głosy, że w polskim kinie brakuje ciekawych ról żeńskich.


AK: To akurat, przynajmniej po części, prawda. Początkujące aktorki grają głównie „ozdobniki”. Jeżeli są dodatkowo piękne, to tym bardziej mają przerąbane, bo wtedy zazwyczaj dostają nieskomplikowane role powierzchownych amantek. Dlatego już chyba lepiej mieć te 40 lat. W tym wieku można już coś ciekawego zagrać. To jest tak jak z flamenco czy tangiem argentyńskim- żadna młoda dziewczyna nie zatańczy go tak dobrze, jak kobieta ok. pięćdziesiątki. To wynika z doświadczenia i wyćwiczonych przez lata umiejętności. Myślę, że w późniejszym wieku może być gorzej, bo kobiety z pokolenia 50plus to już nie matki, ale jeszcze nie babcie, i dla nich rzeczywiście brakuje interesujących ról. A ja i moje koleżanki po fachu marzymy, żeby jeszcze zagrać fajną Kobrę. Czekamy na takie scenariusze.

Czyli pewnie jest pani również miłośniczką powieści kryminalnych?

AK: Ha, tu pana zaskoczę. Kryminałów w ogóle nie ruszam. Choć przyznam, że uwielbiam czytać książki, bo ocalają mnie we współczesnym świecie. Nie wyobrażam sobie bez nich życia. Sięgam co prawda głównie po smutne powieści, ale lubię też biografie, opowieści wojenne oraz publikacje, które wydaje Ośrodek „Karta”.

Czyżby filmowa Róża nie dawała o sobie zapomnieć?

AK: Coś w tym jest, że lubię grzebać w tamtych czasach.

Podobno z sukcesem trudniej sobie poradzić niż z porażką. Jak pani sobie z nim radzi?


AK: Raz lepiej, raz gorzej. Ze względu na nagromadzenie wielu nagród, wyróżnień i wyjazdów, w połączeniu z intensywną pracą, trudny był dla mnie poprzedni rok. Teraz jest już lepiej, nabrałam dystansu. Nauczyłam się być bardziej asertywna, bo muszę w tym wszystkim, co się wokół mnie dzieje, obronić siebie.

Kolejne wyzwania?


AK: Mam ten komfort, że dzisiaj to ja decyduję, co chcę robić. Wybieram sobie scenariusze. Zdecydowałam się na przykład zagrać w „Web Therapy”, to była dla mnie świetna odskocznia od większości filmów, w jakich w ostatnich latach wystąpiłam. Przygotowuję się do roli w nowym filmie Andrzeja Jakimowskiego. Zagram też w „Jestem mordercą”, thrillerze psychologicznym Macieja Pieprzycy. Mam jednak świadomość, że taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Mody na aktorów mijają.

A co z propozycjami z zagranicy?

AK: Zdarzają się. Ale czy mi tu źle? No, chyba że zadzwoni Michael Haneke…


Marcin Zawiśliński
Ostatnia aktualizacja:  28.01.2016
Zobacz również
fot. Kino Świat
Film o Irenie Sendlerowej w siedzibie Rady Europy!
Film Patryka Vegi rządzi w kinach
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll