PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Malwina Grochowska
  20.12.2012
"Lincoln" to film na wskroś amerykański: raz, że wyreżyserował go bardzo po amerykańsku Spielberg, dwa, że opowiada o specyficznie amerykańskiej historii. A mimo to jest uniwersalny, jak to w przypadku wybitnych dzieł bywa. Nie bez powodu tak spodobał się zagranicznym dziennikarzom przyznającym Złote Globy, że dali mu najwięcej nominacji.

Aby ten tekst był uczciwy, muszę się najpierw do czegoś przyznać: mam słabość do filmów o emancypacji. Nie ruszają mnie historie miłosne, ale łzy wzruszenia same płyną mi do oczu, gdy na ekranie odnosi triumf ktoś dyskryminowany (a najlepiej – cała grupa). Nie wiem, czemu tak się dzieje, może to metoda, żeby bez wysiłku poczuć się lepszą osobą. Ostatnio płakałam na „Obywatelu Milku”, jak Sean Penn prowadził pochód przy melodii „Over the Rainbow”. A teraz popłakałam się na „Lincolnie”.

Wcześniej wielokrotnie uznawałam, że Spielberg namawia widza do łatwych wzruszeń, jednak tym razem uważam, że dokonał dużej sztuki: opowiedział o podniosłych wydarzeniach w podniosły sposób, ale nie przeszarżował, nie wyciskał na siłę łez.

Film obrazuje moment źródłowy wszystkich ruchów emancypacyjnych w Ameryce. Bo "Lincoln" to nie biopic wybitnego prezydenta. Przybliża nam jedynie wycinek z jego życia; wycinek przełomowy: kraj wykrwawia się w wojnie secesyjnej od czterech lat, a Lincoln chce, aby Kongres przyjął 13. poprawkę do konstytucji – poprawkę zakazującą niewolnictwa. Jest w pełni świadomy tego, że musi doprowadzić do głosowania przed zakończeniem wojny, bo potem nawet sojusznicy znajdą wiele pretekstów, aby się inicjatywie sprzeciwić. I dlatego wdaje się w nie do końca czyste rozgrywki.


Kadr z filmu "Lincoln", Imperial Cinepix

Film pokazując, jak prezydent toczy polityczną grę, skłania do konkluzji może nie wywrotowej, ale nietypowej jak na hollywoodzką produkcję: wielkość Lincolna polegała nie tylko na tym, że postępował moralnie, ale też na tym, że umiejętnie manipulował otoczeniem, aby swoje (tutaj – bezsprzecznie słuszne) cele osiągnąć. Można to przyrównać do taktyki Obamy, oskarżanego o zbytnie ustępstwa na rzecz Republikanów w walce o ich poparcie w istotnych kwestiach. Ale "Lincoln" broni się bez takich naciąganych odniesień do współczesności. Bo bez nich jest aktualny – wydarzenia z filmu w dużej mierze po prostu ukonstytuowały amerykańską współczesność.

Spielberg przypomina, jak gorąco niektórzy kongresmeni sprzeciwiali się poprawce, przywołując argumenty z dzisiejszego punktu widzenia absurdalne. Ale wówczas, w 1865, to odwrotne stwierdzenia brzmiały absurdalnie: „To może za kilkadziesiąt lat pozwolimy czarnym studiować? A potem czarny zostanie kongresmenem? I damy prawo głosu kobietom?” – ironizuje jeden z polityków. Sala najbardziej światłych, najbardziej szanowanych ludzi w państwie (przynajmniej z założenia) wybucha na te „propozycje” śmiechem.

Nikt z Demokratów (to ich partia najmocniej sprzeciwiała się wyzwoleniu niewolników) nawet nie rzuca w filmie tak „absurdalnego” pomysłu jak ten, że czarnoskóry zasiądzie kiedyś w Białym Domu. Lecz zakończenie filmu budzi ze snu: wprowadzenie 13. poprawki było tylko początkiem wyboistej drogi do równouprawnienia. I ta droga wcale się jeszcze nie skończyła.

Może nie uderzyłaby mnie tak aktualność „Lincolna”, gdyby nie reakcje z sali. Oglądałam film na przedpołudniowym, zniżkowym seansie. Jego widownia była zaskakująco liczna, w większości kolorowa. W trakcie decydującej sceny głosowania za poprawką kongresmeni jeden po drugim mówią, czy są za, czy przeciw: czy „Yei”, czy „Nei”. Gdy jeden z aktorów poprzedza decyzję długa pauzą, ktoś z sali krzyczy: „No powiedz to wreszcie: Yei!”. Po chwili już kilka osób pokrzykuje staromodne „Yei!” i dopowiada swoje komentarze. I nagle robi się jak w starym kinie, gdzie publiczność żywo reagowała na to, co się dzieje na ekranie. I można odczuć, że rok 1865 wcale nie był tak dawno temu.

Niewiele filmów historycznych potrafi coś takiego wywołać.


Malwina Grochowska
Zobacz również
Box Office. Przedświąteczny zastój w kinach
Box Office. "Atlas chmur" wraca na szczyt!
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll