Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Gdy pierwszy raz zobaczyłam "Armageddon", wyszłam z kina z myślą: "Co za kosmiczna bzdura", ale i z uśmiechem! Dziś bez chwili wahania wpisuję go na listę swoich ulubionych filmów na poprawę humoru i niezmiernie cieszę się, gdy jest powtarzany w telewizji. Za każdym razem, pomimo upływu lat, satysfakcja z miło spędzonego czasu jest tak samo wielka.
Podobno seans "Armageddonu" był przez jakiś czas jednym z elementów szkolenia kadry menadżerskiej w NASA. Film nie miał służyć jako instruktaż zarządzania w sytuacji kryzysu, ale stanowił test wiedzy. Który z pracowników wychwyci więcej błędów? W dzieło Michaela Baya aż się od nich roi. Kinowi poszukiwacze wpadek mają w czym przebierać (strach się bać co w oko może wpadać "nasowcom" i osobom zainteresowanym także astronomią i astronautyką). Prawdopodobieństwo i wiarygodność nigdy jednak nie były zamierzeniem tej produkcji. Bay zdawał sobie sprawę z wielu niedorzeczności już na etapie realizacji, może nawet przed nią, ale celowo je ignorował na rzecz zabawy. Wedle plotki, nagabywany przez jednego ze swoich aktorów, Bena Afflecka, o to "czy nie byłoby prościej, gdyby NASA przeszkoliło swoich astronautów z odwiertów, niż uczyło nafciarskich speców jak latać w kosmos", odpowiedział tylko: "Zamknij się". I podjął słuszną decyzję. W tym przypadku przestrzeganie zasad logiki i kierowanie się stanem nauki byłoby, po prostu, nudne. Tymczasem,"Armageddon" to rozrywkowy majstersztyk i marketingowa perełka.
Wszystkie niedociągnięcia merytoryczne czy artystyczne ustępują tu miejsca wybuchowej i efekciarskiej (sic!) sprawności rzemieślniczej całej ekipy - przed i za kamerą. Katastroficzna akcja, której tempo potęguje cięty montaż oraz efekty dźwiękowe, dialogi wypełnione żarcikami, ale też i urozmaicone sentymentem oraz nostalgią, odwołania do stereotypów, miejskich legend i teorii spiskowych, oszałamiająca (nawet po 14 latach od premiery) otoczka techniczna (NASA współpracowało z filmowcami - pozwolono im nosić autentyczne skafandry kosmiczne oraz wpuszczono do miejsc na ogół dla kamer i osób postronnych niedostępnych), rozmach, a przede wszystkim aktorstwo - oparte głównie na charyzmie (Bruce Willis nas zawsze uratuje i za to go bezwarunkowo kochamy), ale i warsztacie (Steve Buscemi jako bohater kina akcji to sprawa wręcz fantastyczna!).
Nie da się zaprzeczyć, iż pod wieloma względami Bay wiele "napsuł". To, iż Roger Ebert wpisał "Armageddon" na listę swoich najbardziej znienawidzonych filmów i nazwał go "obrazą dla oczu, uszu, umysłu, rozsądku i ludzkiej potrzeby bycia zabawianym", a Todd McCarthy wytykał produkcji "pomieszanie z poplątaniem, brak dramaturgii i rozwoju postaci" i podsumował ją jako "karabin maszynowy, zacięty na pozycji strzelania na dwie i pół godziny" - nie tylko nie dziwi, ale i ma swoje głębokie, logiczne uzasadnienie. Ba! W przypadku niektórych scen to ocena łagodna. Tylko że… jedyną logiką Baya jest gonitwa za wrażeniami i euforyczna zabawa, sztubacki żart. Albo to akceptujemy i bawimy się razem z filmowcami, albo - podarujmy sobie. Chłodna ocena w takiej sytuacji zawsze będzie zła, gdyż odnosi się do zupełnie innych oczekiwań.
Można Michaela Baya przekreślać jako artystę, ale nie jako pomysłowego i żywiołowego rzemieślnika, biznesmena i dużego chłopca, który znalazł sposób, by swoje nastoletnie fantazje przemieniać w dochodowe przedsięwzięcie ku uciesze milionów widzów. I czy to się nam podoba czy nie, to Michael Bay jest jednym z twórców, którzy "przyśpieszyli" kino. To jednak temat na zupełnie inną okazję.
Na razie - "Armageddon" można przypomnieć sobie na kanale AXN.
Podobno seans "Armageddonu" był przez jakiś czas jednym z elementów szkolenia kadry menadżerskiej w NASA. Film nie miał służyć jako instruktaż zarządzania w sytuacji kryzysu, ale stanowił test wiedzy. Który z pracowników wychwyci więcej błędów? W dzieło Michaela Baya aż się od nich roi. Kinowi poszukiwacze wpadek mają w czym przebierać (strach się bać co w oko może wpadać "nasowcom" i osobom zainteresowanym także astronomią i astronautyką). Prawdopodobieństwo i wiarygodność nigdy jednak nie były zamierzeniem tej produkcji. Bay zdawał sobie sprawę z wielu niedorzeczności już na etapie realizacji, może nawet przed nią, ale celowo je ignorował na rzecz zabawy. Wedle plotki, nagabywany przez jednego ze swoich aktorów, Bena Afflecka, o to "czy nie byłoby prościej, gdyby NASA przeszkoliło swoich astronautów z odwiertów, niż uczyło nafciarskich speców jak latać w kosmos", odpowiedział tylko: "Zamknij się". I podjął słuszną decyzję. W tym przypadku przestrzeganie zasad logiki i kierowanie się stanem nauki byłoby, po prostu, nudne. Tymczasem,"Armageddon" to rozrywkowy majstersztyk i marketingowa perełka.
Szklanka Coli, popcorn i zabawa gwarantowana. Kadr z filmu "Armageddon", fot. AXN (materiały prasowe)
Wszystkie niedociągnięcia merytoryczne czy artystyczne ustępują tu miejsca wybuchowej i efekciarskiej (sic!) sprawności rzemieślniczej całej ekipy - przed i za kamerą. Katastroficzna akcja, której tempo potęguje cięty montaż oraz efekty dźwiękowe, dialogi wypełnione żarcikami, ale też i urozmaicone sentymentem oraz nostalgią, odwołania do stereotypów, miejskich legend i teorii spiskowych, oszałamiająca (nawet po 14 latach od premiery) otoczka techniczna (NASA współpracowało z filmowcami - pozwolono im nosić autentyczne skafandry kosmiczne oraz wpuszczono do miejsc na ogół dla kamer i osób postronnych niedostępnych), rozmach, a przede wszystkim aktorstwo - oparte głównie na charyzmie (Bruce Willis nas zawsze uratuje i za to go bezwarunkowo kochamy), ale i warsztacie (Steve Buscemi jako bohater kina akcji to sprawa wręcz fantastyczna!).
Nie da się zaprzeczyć, iż pod wieloma względami Bay wiele "napsuł". To, iż Roger Ebert wpisał "Armageddon" na listę swoich najbardziej znienawidzonych filmów i nazwał go "obrazą dla oczu, uszu, umysłu, rozsądku i ludzkiej potrzeby bycia zabawianym", a Todd McCarthy wytykał produkcji "pomieszanie z poplątaniem, brak dramaturgii i rozwoju postaci" i podsumował ją jako "karabin maszynowy, zacięty na pozycji strzelania na dwie i pół godziny" - nie tylko nie dziwi, ale i ma swoje głębokie, logiczne uzasadnienie. Ba! W przypadku niektórych scen to ocena łagodna. Tylko że… jedyną logiką Baya jest gonitwa za wrażeniami i euforyczna zabawa, sztubacki żart. Albo to akceptujemy i bawimy się razem z filmowcami, albo - podarujmy sobie. Chłodna ocena w takiej sytuacji zawsze będzie zła, gdyż odnosi się do zupełnie innych oczekiwań.
Można Michaela Baya przekreślać jako artystę, ale nie jako pomysłowego i żywiołowego rzemieślnika, biznesmena i dużego chłopca, który znalazł sposób, by swoje nastoletnie fantazje przemieniać w dochodowe przedsięwzięcie ku uciesze milionów widzów. I czy to się nam podoba czy nie, to Michael Bay jest jednym z twórców, którzy "przyśpieszyli" kino. To jednak temat na zupełnie inną okazję.
Na razie - "Armageddon" można przypomnieć sobie na kanale AXN.
Dagmara Romanowska
Box Office. Znakomite otwarcie "Jesteś Bogiem"
Box Office. "Ted" niezwyciężony
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024