Wchodzący właśnie na ekrany kin "Czas wojny" jest drugim filmem w ciągu ostatnich tygodni, którym Steven Spielberg przypomina się widowni jako reżyser. Udowadnia nim, że w tej materii ma ciągle sporo do powiedzenia i że nie usłyszeliśmy jeszcze jego ostatniego słowa.
Steven Spielberg po kilkuletniej przerwie w reżyserowaniu, którą poświęcił głównie wyzwaniom producenckim powrócił ostatnio na reżyserski stołek „Przygodami Tintina”. Jak mu ten powrót wyszedł tego nie wiem, bo – jak pisałem jakiś czas temu – według mnie szkoda, by marnował talent na filmy animowane, więc filmu zgodnie z moją opinią nie widziałem. Przed obejrzeniem „Czasu wojny” (od razu napiszę, że wg mnie polski tytuł jest całkiem zgrabny i odpowiednio wybrnięto z problemu przełożenia oryginalnego „War Horse”, czyli z grubsza rzecz biorąc „wojennego konia”) nie powstrzymywało mnie już nic.
"Czas wojny", fot. Forum Film
Film Spielberga opowiada historię tytułowego konia, który odebrany od swojego pana zostaje „wcielony” do brytyjskiej armii. Właśnie wybuchła I Wojna Światowa i Europa pogrążą się w jednym ze swoich najczarniejszych okresów. Czy dzielnemu rumakowi i zbyt młodemu, by pójść na wojnę właścicielowi przyjdzie spotkać się jeszcze raz?
Nasz wojenny koń jest tu jednak tylko pretekstem do opowiedzenia historii wybiegającej dalej niż prosta opowieść o panu i jego zwierzaku. I właśnie takie podejście sprawia, że filmowi Spielberga udaje się uniknąć wszelkich niedobrych rzeczy, których można byłoby się spodziewać po obejrzeniu zwiastuna. Patos, tanie granie na emocjach widza, pójście po linii najmniejszego oporu – te i wiele innych wniosków dało się z niego wyciągnąć i nie wróżyły one dobrze ostatecznemu efektowi. Jest, na szczęście, inaczej. Oczywiście trochę patosu jest, ckliwa historia również, bo całkiem nie dało się tego uniknąć, ale wszystko mieści się w granicach normy. A norma Spielberga to zdecydowanie więcej niż norma innego przeciętnego reżysera.
Wybitny film z pewnością to nie jest, tak samo jak i nie jest to najlepszy film Spielberga. Można się też sprzeczać czy nie jest to film za długi (wydaje się, że spokojnie można by wyciąć jakieś pół godziny bez szkody dla fabuły), tylko że do końca nie wiem, po co to robić. Lepiej po prostu go obejrzeć i wyjść z kina z przekonaniem, że pieniędzy na bilet się nie straciło. A co w zamian?
W zamian otrzymujemy przede wszystkim możliwość spojrzenia na koszmar wojny (jest to opowieść uniwersalna, której miarę można przyłożyć do każdej wojny, nie tylko tej Wielkiej) z kilku punktów widzenia. Nie jest to film, w którym jasno zostaje powiedziane kto jest dobry, a kto zły i nie ma to zresztą większego znaczenia. Znaczenie ma to, że przez dwie i pół godziny seansu jesteśmy przywiązanym do swojego konia chłopcem, brytyjskim oficerem, niemieckim żołdakiem, młodym chłopakiem, który poszedł na wojnę, choć powinien inaczej korzystać z młodości, francuskim chłopem z trwogą wpatrującym się w okno dostrzegającym coraz bardziej zbliżającą się wojenną pożogę… I w ten sposób poznajemy tę prostą prawdę, że niezależnie od okopów, w których jesteśmy znajdziemy tam takich samych ludzi, którzy walczą o przeżycie, boją się, są odważni, cierpią i cieszą się, gdy mają ku temu okazję. A czarnym charakterem jest tu po prostu – wojna.
Całość, tu chyba nikt ani przez chwilę nie miał wątpliwości, została sfilmowana z właściwym rozmachem. Zdjęciom Janusza Kamińskiego towarzyszy muzyka niezastąpionego Johna Williamsa. To ona pozwala przetrwać pierwsze pół godziny filmu, które jest nazbyt sielankowe i rozciągnięte. Kompozytor stanął na wysokości zadania tworząc ścieżkę dźwiękową, w której pobrzmiewają irlandzkie melodie lecz w której brak charakterystycznego motywu, który można by potem nucić pod nosem. Wśród obsady aktorskiej próżno szukać głośnych nazwisk (jeśli ktoś się uprze, żeby się ze mną kłócić to znajdzie Emily Watson, Benedicta Cumberbatcha, Davida Krossa czy Eddiego Marsana), co sprawia, że trudno przewidzieć jak potoczą się losy filmowych postaci i w jakiś sposób również stawia na pierwszym planie wojnę i jej koszmar.
"Czas wojny" to porządny film, któremu warto poświęcić uwagę, ale który przede wszystkim każe wierzyć w to, że Spielberg jeszcze nie raz oczaruje nas w kinie swoimi filmami. Czego Wam i sobie życzę.