Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Głośno ostatnio, nie tylko w Polsce, o Ulrichu Seidlu. Dopiero co T-Mobile Nowe Horyzonty zaserwował nam kompletną retrospektywę jego filmów, do naszych kin trafia właśnie „Raj: Miłość”, a już festiwal w Wenecji zdążył pokazać premierę drugiego ogniwa „rajskiej” trylogii, czyli „Wiarę”.
„Zazdroszczę Austriakom Ulricha Siedla” – pisał Roman Gutek w felietonie dla „Gazety Wyborczej” tuż przed wrocławskim festiwalem. Rzeczywiście, trudno na gruncie polskiego kina byłoby znaleźć filmowca o takiej odwadze i talencie - może tylko Wojciech Smarzowski, tworząc rodaków portret własny w „Weselu” i „Domu złym”, wykazał się podobną bezkompromisowością. A co z polskim dokumentem? Czy można w nim odnaleźć po Seidlowsku wyostrzone widzenie świata i podobną, łamiącą wszelkie dokumentalne przykazania, organizację materiału? Oglądając „Spodziewane straty” (1992), dokument o Austrii „zza siódmej miedzy”, pomyślałam o filmach Ewy Borzęckiej.
Kadr z filmu "Arizona", fot. KFF
Polska dokumentalistka swego czasu nieźle namieszała swoją „Arizoną”, w której mieszkańców popegeerowskich Zagórek w kilka lat po transformacji ustrojowej pokazała wbrew tradycji polskiej szkoły dokumentalnej, pochylającej się z pasterską troską nad tak zwanym prostym człowiekiem. Sposób prezentacji bohaterów był właśnie z ducha Seidla. Oglądaliśmy na wpół inscenizowane „występy” przed kamerą, pojedyncze i zbiorowe, czasem pijackie, czasem w swoim bełkocie porażająco trzeźwe, niemal zawsze wywołujące w widzu poczucie zakłopotania. Dostało się wówczas reżyserce za rzekomą fascynację ludzkim zbydlęceniem i rozpijanie swoich bohaterów dla lepszego filmowego efektu. Po latach pojawiły się i inne zarzuty: Artur Żmijewski z „Krytyki Politycznej” oskarżał Borzęcką o odpolitycznienie biedy, a wywodzący się z tego samego kręgu Maciej Nowak krytykował „Arizonę” za to, że „wymyśliła polską wieś”.
Mija właśnie 15 lat od powstania „Arizony” i być może właśnie z tej okazji pokaże go w najbliższy wtorek TVP Kultura. Warto obejrzeć ten film z perspektywy czasu. Nie dla samej ludzkiej fauny, ale dla sposobu, w jaki reżyserka mierzy się z pewną dokumentalną metodą, którą do mistrzostwa doprowadził Ulrich Seidl. Swoją drogą ciekawe, kim są dzisiaj wioskowe dzieciaki, które w jednej ze scen „Arizony” woziły wózkiem pijaną staruszkę. I kto mógłby nakręcić o nich film. Sama Borzęcka w swoich filmach złagodniała, a jej następcy (patrz: „Czekając na sobotę” Ireny i Jerzego Morawskich) idą raczej w sensacyjny populizm. Borzęcka 15 lat temu rzeczywiście włożyła kij w mrowisko, choć polskim Ulrichem Seidlem, niestety się nie stała. Być może nie miała w sobie artystycznej siły twórcy „Upałów”. A może to my nie byliśmy gotowi na kogoś takiego w polskim kinie?
„Zazdroszczę Austriakom Ulricha Siedla” – pisał Roman Gutek w felietonie dla „Gazety Wyborczej” tuż przed wrocławskim festiwalem. Rzeczywiście, trudno na gruncie polskiego kina byłoby znaleźć filmowca o takiej odwadze i talencie - może tylko Wojciech Smarzowski, tworząc rodaków portret własny w „Weselu” i „Domu złym”, wykazał się podobną bezkompromisowością. A co z polskim dokumentem? Czy można w nim odnaleźć po Seidlowsku wyostrzone widzenie świata i podobną, łamiącą wszelkie dokumentalne przykazania, organizację materiału? Oglądając „Spodziewane straty” (1992), dokument o Austrii „zza siódmej miedzy”, pomyślałam o filmach Ewy Borzęckiej.
Kadr z filmu "Arizona", fot. KFF
Polska dokumentalistka swego czasu nieźle namieszała swoją „Arizoną”, w której mieszkańców popegeerowskich Zagórek w kilka lat po transformacji ustrojowej pokazała wbrew tradycji polskiej szkoły dokumentalnej, pochylającej się z pasterską troską nad tak zwanym prostym człowiekiem. Sposób prezentacji bohaterów był właśnie z ducha Seidla. Oglądaliśmy na wpół inscenizowane „występy” przed kamerą, pojedyncze i zbiorowe, czasem pijackie, czasem w swoim bełkocie porażająco trzeźwe, niemal zawsze wywołujące w widzu poczucie zakłopotania. Dostało się wówczas reżyserce za rzekomą fascynację ludzkim zbydlęceniem i rozpijanie swoich bohaterów dla lepszego filmowego efektu. Po latach pojawiły się i inne zarzuty: Artur Żmijewski z „Krytyki Politycznej” oskarżał Borzęcką o odpolitycznienie biedy, a wywodzący się z tego samego kręgu Maciej Nowak krytykował „Arizonę” za to, że „wymyśliła polską wieś”.
Mija właśnie 15 lat od powstania „Arizony” i być może właśnie z tej okazji pokaże go w najbliższy wtorek TVP Kultura. Warto obejrzeć ten film z perspektywy czasu. Nie dla samej ludzkiej fauny, ale dla sposobu, w jaki reżyserka mierzy się z pewną dokumentalną metodą, którą do mistrzostwa doprowadził Ulrich Seidl. Swoją drogą ciekawe, kim są dzisiaj wioskowe dzieciaki, które w jednej ze scen „Arizony” woziły wózkiem pijaną staruszkę. I kto mógłby nakręcić o nich film. Sama Borzęcka w swoich filmach złagodniała, a jej następcy (patrz: „Czekając na sobotę” Ireny i Jerzego Morawskich) idą raczej w sensacyjny populizm. Borzęcka 15 lat temu rzeczywiście włożyła kij w mrowisko, choć polskim Ulrichem Seidlem, niestety się nie stała. Być może nie miała w sobie artystycznej siły twórcy „Upałów”. A może to my nie byliśmy gotowi na kogoś takiego w polskim kinie?
Box Office. Polscy widzowie zakochani w Rzymie.
Box Office. Kolejny sukces Woody’ego Allena
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024