Jeśli w grudniu naprawdę ma nas czekać koniec świata, to przed zagładą chciałabym obejrzeć trzy polskie filmy odgrzebujące temat II wojny światowej.
Bohaterstwo jest szalenie filmowe oraz potwornie nudne. Pamiętam, że podczas seansu „Generała Nila”Ryszarda Bugajskiego najbardziej ciekawił mnie moment, w którym Emil Fieldorf wrócił do domu. Bardziej od jego niezłomności w śledztwie interesowała mnie codzienność - jak bohater będzie zarabiał na życie, co będzie jadł na obiad, co czytał? Jak odnajdzie się w świecie zwykłych czynności, gdzie żadna decyzja nie jest na wagę życia i śmierci. Kompletnie nie interesuje mnie bohaterstwo oderwane od pragnień, emocji, słabości i ciała. Wypływające z „idei”, „wielkości ducha”, której nikt nie zakwestionuje i nie rozdrapie.
"Róża", fot. Monolith
Powojenną prywatność znalazłam w „Róży” Wojtka Smarzowskiego, którą w zeszłym roku oglądałam już trzy razy. Były AKowiec kopie w nim kartofle, chodzi na ryby, drze zużyte spodnie. Stara się żyć normalnie, jakby wojna była zamkniętym rozdziałem, choć nowa władza nie ma ochoty na podobne odcięcie się od przeszłości.
„Roża” tylko zaostrzyła mi apetyt. W 2012 najbardziej oczekuję „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego, który jako pierwszy skonfrontuje się z tematem pogromów, najmroczniejszego i wstydliwego punktu II wojny światowej. Nie dziwię się, że nikt wcześniej po niego nie sięgnął, bo jak ma o tym opowiadać kinematografia uwielbiająca bohaterów, wciąż niewyrosła z romantycznych mitów o wyjątkowości narodu polskiego? Jestem ciekawa jakim językiem i z jakiej perspektywy Pasikowski opowie o miasteczku, z którego nagle zniknęła znaczna część mieszkańców, a do ich domów natychmiast wprowadzili się polscy sąsiedzi. Mordercy lub gorliwi pomocnicy zbrodni. Żadni bohaterowie.
Zdumiewa mnie nieodmiennie niechęć polskiego kina do badania ciemnych miejsc, dotykania mroku, który nie naprawdę jest dużo bardziej głęboki niż kopalnie węgla na biednym Śląsku. Cieszę się, że w końcu powstanie "Tajemnica Westerplatte" Pawła Chochlewa, rzekomo kontrowersyjna wizja pierwszych dni II wojny światowej. Bohaterowie mają się w niej okazać zwykłymi ludźmi, którzy w obliczu śmierci nie deklamowali poezji, tylko sikali w mundur ze strachu. Taka antybohaterska narracja chyba przeraża bardziej niż spotkanie z oprawcą z „Piły”.
Pamiętam taką scenę w etiudzie „Papieros” studenta łódzkiej filmówki Leszka Korusiewicza: młody żołnierz ma zakrwawione ręce, wyciera ja polską flagą. „Na czerwonym nie będzie widać” mówi. Nie ma w tym geście pogardy dla narodowego symbolu, chłopak myśli pragmatycznie.
Z kolei wizję miłości w czasach zarazy ma namalować Janek Komasa. Uczłowieczyć malowanych chłopców i dziewczęta, którzy podczas Powstania Warszawskiego starają się zachować odrobinę normalności. Zdjęcia do „Miasta” jeszcze nie ruszyły, film pojawi się zapewne w kinach w 2013. Liczę więc, że końca świata jednak nie będzie.