PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
z Januszem Zaorskim rozmawia Stanisław Zawiśliński.
Czym dla pana jest sukces?
Reżyser odnosi sukces wtedy, kiedy tłumy walą do kin na jego film albo kiedy zdobywa nagrody na prestiżowych festiwalach lub ma bardzo dobre recenzje. Ideałem jest, gdy osiąga się to wszystko razem.

Panu to się parę razy przytrafiło…
Owszem, dostawałem zapłatę za swoje filmy równocześnie z trzech źródeł: od widzów, jurorów festiwali i od krytyków. I od nich osobno – także. Wiem, jak smakuje sukces komercyjny, jak festiwalowy, jak  artystyczny i jak prywatny. To są różne sukcesy. Znam też smak porażki.
 
Którą przeżył pan najbardziej?
Z filmowych – "Panny i wdowy".
 
Dlaczego nie udała się panu ta wielka ekranowa epika?
Gdy miałem za sobą połowę zdjęć, nagle przyszła do mnie autorka scenariusza Maria Nurowska z informacją, że jeden wątek filmu musi być usunięty, ponieważ pochodzi z jej rozmów z hrabiną Branicką-Wolską, która zabroniła korzystania z jej wspomnień. Omal szlag mnie nie trafił! Nie wiedziałem, że Nurowska oparła część scenariusza na cudzych zwierzeniach, nie mając zgody na ich wykorzystanie. Byłem przekonany, że scenariusz to historia wymyślona przez Nurowską, a nie efekt żerowania na innych. I tak, w jednym momencie, wypadła mi godzina z dwu i półgodzinnego filmu.


"Syberiada polska", reż. Janusz Zaorski

Co pan w tej sytuacji postanowił?

Nie mogłem przerwać zdjęć. Wieczorami i w nocy sam pisałem nowe fragmenty scenariusza, dorabiałem sceny i dialogi. Wprowadziłem też nową postać [komendanta łagru, potem pułkownika SB – przyp. aut.], którą zagrał Kazio Kaczor, za co jestem mu wdzięczny. W ogóle wtedy nie spałem. Pracowałem jak w jakiejś malignie. W rezultacie tej nerwówy wszystko mi się posypało. Gdybym robił tylko zwykły, półtoragodzinny film kinowy, to może bym sobie poradził, ale równolegle kręciłem też serial telewizyjny i to już mnie przerosło. Może zgubiła mnie też pycha, może pazerność na robotę, szansa na sukces, a może to wszystko razem wzięte. Cóż, wywaliłem się na "Pannach i wdowach". Dystrybutorzy też mi nie pomogli, bo w roku 1991 nie interesował ich film o polskiej historii…

Wcześniej chodził pan w aureoli laureata Srebrnego Niedźwiedzia otrzymanego w Berlinie Zachodnim za ekranizację "Matki Królów"…

To mój najbardziej znany w świecie film. Pokazywano go na kilkudziesięciu festiwalach i przeglądach, w ponad pięćdziesięciu krajach, na prawie wszystkich kontynentach. Ale w Polsce masowa widownia kojarzy mnie bardziej z "Piłkarskim pokerem" niż z "Matką Królów".

Złośliwi mówią, że pan odcina już tylko kupony od tego "Pokera"…
Mam się wstydzić, że od 1990 roku pokazano ten film sto razy w telewizji?


Maja Komorowska i Katarzyna Figura w filmie "Panny i wdowy", reż. Janusz Zaorski, fot. Renata Pajchel/Filmoteka Narodowa

Nie, ale dlaczego jedynie zapowiada pan, a nie kręci jego kontynuacji?

Problemem są, jak zwykle, pieniądze. Parę lat temu oszukał mnie producent Jakubas, który dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć, wycofał się z finansowania. A wszystko było już pod parą – ekipa, aktorzy, no, wszystko. Jednak nie straciłem jeszcze nadziei na to, że "Piłkarski poker 2" powstanie.

Ja też. Tym bardziej, że mówią o panu – „maszyna wielofunkcyjna”.
Bo tak jest. Niemal od początku kariery byłem wielofunkcyjną maszyną. Miałem i mam mnóstwo rozmaitych zainteresowań. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, ale to mnie ratuje w dzisiejszej rzeczywistości.

Zapewne czytał pan w latach 70. „Szok przyszłości” Alvina Tofflera, który zapowiadał, że w wieku XXI nastaną czasy adhokracji i wielozawodowości.
Owszem, Tofflera czytałem, ale zawodu do tej pory nie zmieniłem. Udaje mi się poruszać w obszarze jego kompetencji, bo to jest multimedialne rzemiosło. Jak nie kręcę filmów, to reżyseruję spektakle lub słuchowiska radiowe. Gdy nie mogę tego robić, to coś piszę.

Wiem, że nawet doktorat obronił pan niedawno w Akademii Teatralnej.
Tam od lat już wykładam. Uczę m.in. jak aktor powinien grać w kinie, telewizji, teatrze i w radiu, bo w każdym z tych mediów gra się inaczej.

Przyświeca panu jakieś credo pedagogiczne?

Uważam, że nie jest dobrym pedagogiem ten, kto chce stworzyć studenta na swój wzór i podobieństwo, zamiast uruchomić w nim coś innego niż to, co sam wykładowca posiada. Poza tym, jak mówią Rosjanie „praktika jebiot teoriu”. Jestem absolutnie człowiekiem praktyki i uczę praktycznie.

Wciągnęła pana pedagogika i dlatego filmy kręci pan coraz rzadziej?
Filmy robię coraz rzadziej, bo jest coraz trudniej.
 
W epoce audiowizualnej jest trudniej?
Dziwi się pan? Zgromadzenie funduszy, domknięcie budżetu, przygotowania do produkcji – to trwa dzisiaj niesamowicie długo.

Za to okres zdjęciowy jest coraz krótszy.
Nawet nie śmiem porównywać ilości dni poświęcanych na robienie zdjęć do filmu czterdzieści czy nawet dwadzieścia lat temu, z sytuacją dzisiejszą. Na podobny film przeznaczało się wtedy pięćdziesiąt dni zdjęciowych, a obecnie trzydzieści, a czasem jeszcze mniej. Zresztą, coraz krótszy okres zdjęciowy i szybsze tempo realizacji, to nie są zasadnicze trudności. W Polsce głównym problemem dzisiaj są producenci. A dokładniej mówiąc – ich brak.
 
Jak to?
Chodzi mi o brak producentów z prawdziwego zdarzenia. Tych poważnych można policzyć na palcach jednej ręki.

A reszta to kto? Pseudoproducenci?
Tak. W większości są to dawni kierownicy produkcji, którzy nie mają własnych środków, ale nauczyli się je organizować. Wiedzą, jak je wyszarpywać i wyżebrywać. A potem zachowują się tak, jakby to były ich własne pieniądze. Produkują filmy, na których często już w czasie ich realizacji starają się zarobić i o nic więcej się nie martwią.


Janusz Gajos w filmie "Piłkarski poker", reż. Janusz Zaorski, fot. Renata Pajchel/WFDiF/Filmoteka Narodowa

Co w tym złego?

Oni są dyletantami. Nie zależy im na filmach, tylko na kasie. Dlatego nie chcą być partnerami reżyserów. Ingerują we wszystko. Mataczą. Masakrują filmy, każą wycinać najlepsze sceny, bo uważają, że mają do tego prawo.

A nie mają?
Nie. Ale uzurpują je sobie z tego powodu, że zatrudniają ludzi i im płacą. A zdarza się, że nie płacą albo płacą nieterminowo. A przecież produkcję filmu można dobrze skalkulować i dobrze zorganizować. Nie trzeba aż tak wiele kombinować.

Do roku 1989 w Polsce producentem filmów było państwo. Dzisiaj finansowanie filmu wiąże się z ryzykiem plajty konkretnych firm i konkretnych ludzi…
To prawda, ale czy to oznacza, że producent ma się panoszyć? Że ma nie respektować umów i decyzji reżyserskich? Rozumiem, że producent musi film sprzedać i chce zarobić. To nie jest proste. Ale na tym między innymi polega zawód producenta. Wie pan, dlaczego u nas najchętniej produkuje się debiuty?
 
Bo z reguły są to tanie filmy.
I najłatwiej pozyskać na nie pieniądze. Polski Instytut Sztuki Filmowej dofinansowuje do 90 procent kosztów ich produkcji. Toteż dzisiaj łatwo jest w kinie zadebiutować, ale nakręcić drugi i trzeci film jest bardzo trudno. Reżyserzy doświadczeni, którzy dowiedli, że potrafią nakręcić coś interesującego, też mają kłopoty. Rzadko stają za kamerą, bo mają pewne wymagania, a za takimi producenci nie przepadają. Wolą mieć pod sobą armię pokornych ludzi, którzy nie będą pyszczyć.

Rządzi ten, kto płaci.
Ale kto płaci i czyimi pieniędzmi? Komu płaci i za co? Warto stawiać takie pytania, żeby wiedzieć, jak funkcjonuje nasza kinematografia.

Jak funkcjonuje?
Wciąż nie tak, jak mogłaby i jak powinna. Zastanawiał się pan, dlaczego hołubi się operatorów w roli reżyserów? Ponieważ oni robią ładne widoczki i nie zadają trudnych pytań. Nie bawią się w żadną psychologię postaci. Młodzi reżyserzy często myślą, że tak być musi. Szybko się przystosowują do wymagań producentów. Mnie jest trudno, bo dzięki wieloletniej praktyce wiem, jak pewne rzeczy powinny wyglądać. Często nie zgadzam się z poglądami i decyzjami producentów. Nic na to nie poradzę, ale oni nie są dla mnie autorytetami.


"Syberiada polska" reż. Janusz Zaorski, fot. Kino Świat

Pan też próbował być producentem…
To prawda, próbowałem, ale z desperacji. Nie mogłem znaleźć producenta, więc sam próbowałem nim pobyć. Szybko jednak zrozumiałem, że jak chce się być dobrym producentem, to nie można być równocześnie reżyserem. I na odwrót. Nie starcza czasu i sił na łączenie jednego zawodu z drugim.

Odnoszę wrażenie, że trudno się panu pogodzić z tym, że bezpowrotnie przeminęły czasy kinematografii reżyserskiej.
Nie wiem, czy bezpowrotnie, ale na pewno dominująca rola reżysera „se ne vrati”. Jestem z tym już pogodzony, choć to były „złote czasy” dla kina. Zwłaszcza dla kina artystycznego, autorskiego.
 
Reżyser był bogiem.
Bez przesady, ale miał sporo do powiedzenia. Mógł czuć się twórcą, autorem dzieła, a teraz stracił, a raczej odebrano mu to poczucie.

Podobnie jak dziennikarzowi, scenarzyście czy pisarzowi. Ich dzieła są dzisiaj formatowane lub montowane – tyle że przez wydawców.
To mnie zatrważa. Formaty, produkty, profile, gotowce… Gdzie jest miejsce na oryginalność, eksperyment, własne spojrzenie? Gdzie jest twórca, gdzie autor? Gdzie pole dla wyobraźni, fantazji, odkrywczości? Ono było w kinie. Jestem wkurzony na producentów dlatego, że zmuszają reżyserów do zaniżania poziomu. Boleję nad tym, że zarówno oni, jak i dystrybutorzy filmowi, żądają, by zamiast dobrych aktorów angażować tanich, zamiast wybitnych – celebrytów. Nie rozumiem tego. Czy wszyscy są spragnieni tej ogłupiającej hollywoodzkiej i epigońskiej papki? Tych łudząco do siebie podobnych komedii romantycznych i „zabójczych broni”?

Na szczęście są jeszcze nisze, w których oferuje się coś innego.
Mam nadzieję, że te nisze pozostaną i nie będą nimi tylko festiwale filmowe. Dlatego upominam się o poszanowanie zawodu reżysera. Przez cztery lata byłem dyrektorem artystycznym jedynego na świecie Festiwalu Reżyserii Filmowej, który odbywa się w Świdnicy. Kiedyś taki festiwal byłby niepotrzebny, ale dzisiaj jest niezbędny do uświadamiania miłośnikom kina, co tracimy godząc się na dyktat producenckich, zwłaszcza komercyjnych gustów. Komercja tłamsi oryginalność, indywidualny styl i ciekawą myśl.

25 lat temu wielu artystów tęskniło za niewidzialną ręką rynku.
Tak, a teraz równie wielu dostrzega, że bez mecenatu państwowego w kulturze nie da się tworzyć niekomercyjnej sztuki. Bez niego może naszego kina już by nie było. Dzięki powstaniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i jego funduszom, przy wszystkich ułomnościach tej struktury, powstaje coraz więcej filmów. Co prawda, w większości skromnych. A są ciekawe i ważne tematy, których nie da się przecież opowiedzieć i sfilmować za dwa miliony złotych.

A co jako widz lubi pan w kinie?
Najdłużej pamiętam filmy, w których bohater o coś walczy i są sceny, które mnie przejmują. Nie obchodzą mnie filmy chłodne ani dopracowane jak szwajcarski zegareczek, lecz bez duszy. Lubię filmy nawet połamane scenariuszowo i dramaturgicznie, ale jeśli dostrzegam w nich jakąś pasję, kiedy mnie one wzruszają, zasmucają lub doprowadzają do autentycznego śmiechu, a nie do rechotu, to jest OK. A propos śmiechu: nie rozumiem apoteozowania filmów Barei. Przecież jego filmy, to jest sfilmowany kabaret. To nie są filmy, lecz skecze.

Młode pokolenie na ich podstawie wyrabiało sobie pogląd o tym, jak głupio i wesoło było w PRL-u.
Czy było aż tak wesoło, skoro tak smutny był jego koniec? Dlatego pokrywanie dzisiaj peerelowskich absurdów śmiechem też mi się nie podoba. Mimo to, z moimi poglądami na temat Barei, na festiwalu Barejada otrzymałem przyznawaną na nim nagrodę Misia. To możliwe jest chyba tylko w Polsce.


Janusz Zaorski i Adam Woronowicz na planie filmu "Syberiada polska", reż. Janusz Zaorski, fot. Dariusz Wilicki/Kino Świat

Ale to nie jest powód do zmartwienia.

Jeśli nie do zmartwienia, to do zastanowienia się. I ja się zastanawiam, co się z naszymi gustami, upodobaniami, z poczuciem humoru, ze smakiem, a nawet szerzej – z naszą świadomością społeczną porobiło po odzyskaniu wolności. Pochwala się i nagradza tandetę, nadal nie ceni się dobrego rzemiosła. Sylwester Chęciński nigdy nie dostał poważniejszej nagrody festiwalowej w kraju, a przecież jego trylogia z Kargulem i Pawlakiem, "Wielki Szu" czy "Rozmowy kontrolowane" to perły polskiej komedii.

Powstałe, podobnie jak najlepsze pana filmy - w PRL-u, a nie po upadku komuny.
Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie ostateczny bilans tego, co zrobiłem w tamtym, a co w tym ustroju.

Ale można pana uważać za luksusowy produkt PRL-u.
Jasne, zwłaszcza, że ja pierwszy o sobie tak powiedziałem i jak widać dobrze się to rozeszło. Zresztą to jest prawda: PRL mnie ukształtował, sformatował. Za drobne pieniądze, a czasem i za darmochę jako młody człowiek miałem dostęp niemal do wszystkiego. No, za bilety wstępu na Jazz Jamboree czy koncert The Rolling Stones w Sali Kongresowej musiałem już sporo płacić. Jak zabierałem dziewczynę, to musiałem wybulić 160 złotych w czasach, gdy przeciętna pensja wynosiła 1400 złotych. Jednak dzięki ogólnej dostępności kultury PRL idealnie przygotował mnie do zawodu reżysera. Mogłem liznąć i dotknąć wszystkiego – od literatury i teatru po kino, jazz, big-beat, muzykę poważną i plastykę. Co więcej, potyczki z cenzurą przygotowały mnie do negocjacji z producentami w kapitalizmie.


"Syberiada polska", reż. Janusz Zaorski, fot. Dariusz Wilicki/Kino Świat

A nie czuł się pan homo sovieticus?

Jak można tak mówić o Polakach! My byliśmy najweselszym barakiem w demoludach. Może nieco schizofrenicznym barakiem, bo co innego głosiło się oficjalnie, a co innego opowiadało w domach, ale może dzięki temu zsowietyzować się nie pozwoliliśmy.

A pana najbardziej inspirowała polska literatura…
Tak, chociaż nie każda daje się przerobić na scenariusz. Paradoksalnie, ta mniej piękna literatura często jest bardziej filmowa. Zresztą tej pięknej jest teraz coraz mniej albo tak mi się wydaje, bo sam coraz rzadziej po nią sięgam.

Mniej pan czyta?
Przeczytałem w życiu mnóstwo książek i zawsze szukałem w nich tematów i scen filmowych. W początkach mojej kariery czytanie książek było czymś nobilitującym. O książkach rozmawiało się na spotkaniach towarzyskich. To była inna epoka – prasy, radia, książek i potem telewizji. Teraz sam na lekturę książek poświęcam coraz mniej czasu. Czytam przede wszystkim scenariusze.

Stał się pan bardziej pragmatyczny?
Może, ale w dwóch sprawach pozostaję tradycjonalistą, a nawet konserwatystą. Aby tekst zainteresował mnie jako materiał na film, muszę w nim znaleźć dwie rzeczy: przemianę głównego bohatera i konflikt. One są magnesem. Jednak nowa literatura mnie nie zachwyca. Brakuje takiej behawioralnej, filmowej. Aczkolwiek bardzo mi się podobała ekranizacja „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej dokonana przez Xawerego Żuławskiego. To najciekawszy eksperyment ostatnich lat. Żuławskiemu udało się znaleźć filmowy ekwiwalent dla niełatwego żargonu młodej pisarki. Do ekranizacji świetnie nadają się, moim zdaniem, kryminały Marka Krajewskiego. To mądre rebusy, zagadki. Nie wiem, dlaczego polscy producenci i nasza publiczność również, nie przepadają za kryminałami, ale może to się zmieni.

Nadzieja w młodych?
Jak zawsze.


Andrzej Zaorski i Magda Teresa Wójcik w "Matce Królów", reż. Janusz Zaorski

Jak pan ocenia tych, którzy depczą po piętach – młodych reżyserów?

Bardzo dobrze. Nastąpiła zmiana warty – na lepsze. Weszło do zawodu mnóstwo utalentowanych filmowców. Ostatnie festiwale w Gdyni potwierdzają, że mamy liczną, co najmniej kilkunastoosobową grupę realizatorów, których debiuty i następne filmy są bardzo ciekawe artystycznie.

To nie jest kurtuazyjna opinia?
Nie. To jest radosna diagnoza.

Pan robił filmy różnorodne tematycznie i gatunkowo, ale bardzo polskie. Co to znaczy: być polskim reżyserem?
To znaczy szukać tematów i robić takie filmy, które oddają naszą specyfikę. Głównie tym się zajmowałem. Najlepiej pracuje mi się w Polsce i z polskimi aktorami. Oczywiście, chciałem, by te z gruntu polskie tematy mogły zainteresować międzynarodową publiczność i nie raz mi się to udało. Nie robiłem jednak filmów mających z założenia uniwersalną wymowę, tak jak czynili to Roman Polański, Jerzy Skolimowski czy późny Krzysztof Kieślowski. Mnie najbliższy jest Andrzej Munk. Jego "Eroicę" i "Zezowate szczęście" uważam za arcydzieła. Nikt poza Munkiem nie potrafił tak wspaniale odzwierciedlać polskich paradoksów.

Czy one są niezrozumiałe dla reszty świata?
Tego nie twierdzę. Trzeba tylko znaleźć sposób, by ciekawie o nich opowiadać. Łatwe to na pewno nie jest.

Andrzej Wajda uważa, że reżyser powinien mieć duszę poety i wolę kaprala. Jaka jest pańska definicja tego zawodu?
Mnie najbardziej podoba się zdanie Rafała Marszałka: "Najlepszym filmem o pracy jest <Osiem i pół>, bo ten film udowadnia, że reżyser pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę".

Skoro tak, to jaka umiejętność jest najważniejsza w tym zawodzie?
Decyzyjność.


Janusz Zaorski, fot. Kuba Kiljan/SFP

Dlaczego?
Bo każda decyzja jest lepsza niż brak decyzji. Profesor Edward Zajiček obliczył, że reżyser w ciągu dnia zdjęciowego podejmuje ponad sto rozmaitych decyzji: od marginalnych po strategiczne. Od tego, jakie decyzje podejmie, zależy realizacja filmu.

A zanim film zostanie skierowany do produkcji – od siły przebicia i od układów?
Największą siłę przebicia ma baran, natomiast prawdziwi artyści bywają dupowaci życiowo. Ale jak ktoś ma dojście do ucha wezyra i tam naszepcze, to ma nadzieję, że dostanie dotacje. Wanda Jakubowska, gdy chciała zrealizować "Ostatni etap", znalazła podobno dojście do samego Stalina. Ja nie szukałem dla siebie wsparcia u polityków. Miałem jednak szczęście, ponieważ od samego początku swojej kariery spotykałem ludzi mi życzliwych, starszych kolegów z branży, z zespołów filmowych. Wiele zawdzięczam Januszowi Morgensternowi, Tadeuszowi Konwickiemu, Stanisławowi Różewiczowi, Andrzejowi Wajdzie. Dawali mnie, młodemu reżyserowi, szanse wykazania się umiejętnościami. Rekomendowali mnie. Czasem podpowiadali pomysły, podrzucali scenariusze. To bardzo ważne, zwłaszcza na początku drogi.

A na końcu?
Za mojego życia zaliczyłem wiele szoków. Przeżyłem szok polityczny, cywilizacyjny, medialny. Wędrowałem od słuchania radia do korzystania z komputera i komórek, z kina do teatru i do telewizji, ale na twórczość filmową w Internecie już się nie załapuję, nie mam na to ochoty.

Dlaczego?
Staram się nie zapominać, że poza pracą jest coś jeszcze. Kiedyś chciałem być pierwszym w pracy, ale i pierwszym w zabawie. Nie widziałem świata poza kinem, choć dzięki temu odwiedziłem ponad 80 krajów… A teraz jest inaczej: nie muszę już być wszędzie pierwszy.

Warszawa, wiosna 2014

Więcej informacji, ciekawostek i anegdot w książce, która właśnie pojawiła się na rynku księgarskim: „Jaja, serce, łeb – Janusz Zaorski w rozmowie ze Stanisławem Zawiślińskim”, Wydawnictwo Olesiejuk, 2014.
 

Stanisław Zawiśliński
Magazyn Filmowy SFP 35/2014
  31.07.2014
Lekcja dobrego kostiumu
Na tropach Bruna
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll