Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
Jak być Autorem w polskim przemyśle audiowizualnym?
Nie wiadomo, co zrobić z tak postawionym pytaniem. Trudna do zdefiniowania jest zarówno pozycja „Autora” utworu audiowizualnego, jak i przemysłu filmowego w Polsce. Mimo tego, że tradycja filmu polskiego sięga stu lat, mimo tego, że Polacy kochają swoje kino, szczycą się jego osiągnięciami, masowo oglądają archiwalne filmy w telewizji (zarówno te sprzed II wojny światowej, jak i te z okresu reżimu komunistycznego) – moi rodacy mają kłopot z określeniem: kto jest Autorem filmu.
Jeszcze gorzej jest z przemysłem filmowym. Stare Studia w Warszawie, Łodzi i Wrocławiu praktycznie przestały funkcjonować, stając się zabytkami dawnej epoki. Nowe - na ich miejsce - nie powstały. Firmy producenckie to tylko pokoje z telefonem, mailem i faxem, wynajmujące sprzęt i lokacje na rynku usług. Każda produkcja filmowa przypomina bardziej amatorską trupę przyjaciół niż profesjonalne przedsiębiorstwo… A jednak nowe filmy powstają. Komercyjne stacje telewizyjne produkują seriale kryminalne i komediowe, sitcomy i telenowele. Wyspecjalizowała się grupa scenarzystów piszących na zamówienie albo przenoszących w polskie realia fabuły formatów telewizyjnych. Tylko, czy można ich nazwać Autorami (przez duże „A”)?

Tradycja filmu europejskiego - nie tylko polskiego - związana jest z pojęciem „kina autorskiego”. To paradoks. W Europie na palcach jednej ręki można policzyć Autorów piszących (jak w USA) tylko na potrzeby filmu. A jednak mamy „kino autorskie”. Więc kto jest jego autorem? Reżyser.

To my, reżyserzy, zapewniamy oryginalność dzieła, decydujemy o ostatecznym kształcie dialogów, narracji fabularnej, strukturze i wymowie filmu. Nawet kiedy sięgamy po teksty „obce” lub adaptacje, osadzamy te scenariusze w przestrzeni własnej wyobraźni i nadajemy im nowe znaczenia. Zresztą bardzo często sami piszemy scenariusze. Nie dlatego, że tak jest łatwiej, albo że mamy do tego jakieś specjalne predyspozycje… Po prostu: świat „filmu autorskiego” jest bardzo subiektywny i trudno jest komuś obcemu znaleźć do niego odpowiedni klucz. Tak też zostaliśmy nauczeni na studiach. W polskich i  europejskich szkołach filmowych od pierwszego do dyplomowego roku wymaga się od reżyserów pisania oryginalnych scenariuszy do etiud i krótkich ćwiczeń fabularnych. Premiuje się oryginalność i niepowtarzalność. Wymaga się szczerości i subiektywnej otwartości wypowiedzi. Warsztat scenarzysty jest u nas - autorów filmowych - w pogardzie. Śmiejemy się z podręczników „scenariopisarstwa”, które określają, że po 10 minutach ma nastąpić „zwrot akcji”, a po dalszych 15 – kulminacja napięcia… Kto tak robi filmy? - żartują studenci reżyserii. Chyba tylko Amerykanie. My - robimy filmy tak, jak nam w duszy gra… Rzecz w tym, że nie każdy reżyser ma ciekawą duszę. I czasami trudno jest znaleźć widzów, którzy chcieliby się w nią zagłębiać!

Autorzy „zawodowych” scenariuszy odpłynęli więc do gatunków komercyjnych: do komedii romantycznych, filmów gangsterskich, ale głównie do telenowel i sitcomów. Polskie kino, tak jak i inne kinematografie europejskie, podzieliło się na: ambitną produkcję niszową i popularną masową „sieczkę”. Mimo że po obu stronach zdarzają się wyjątki - np. Wajda nigdy sam nie pisze swoich scenariuszy, a Pasikowski, autor brutalistycznych filmów popularnych, pisze je sam - to jednak podział na te dwa obozy jest wyraźny i coraz bardziej skonfliktowany. My „Autorzy” (przez duże A) brzydzimy się masową produkcją telewizyjną, oni „autorzy scenariuszy” (przez małe a) traktują nas jak wymierający gatunek dinozaurów, który nie potrafi zadbać o przetrwanie gatunku. I mają rację.

Ochrona utworu audiowizualnego w Polsce coraz bardziej zaciera te różnice. Autor oryginalnego scenariusza otrzymuje tantiemy porównywalne z masową produkcją scenariuszy gatunkowych. Seriale telewizyjne zajmują coraz większą część tortu licencyjnego z opłat nadawców telewizyjnych za produkcję krajową. Pisanie scenariuszy, jeżeli nie jest czynnością „taśmową”, zatem wtórną i powtarzalną, po prostu się nie opłaca i przypomina bardziej kosztowny kaprys, niegroźne hobby niż czynność profesjonalną. Na oczach naszego pokolenia kino wraca do swoich korzeni: taniej rozrywki, masowej atrakcji dla gawiedzi. W tej ewolucji, poddanej ciśnieniu dystrybutorów, coraz bardziej kurczy się przestrzeń dla „kina autorskiego” i dla Autorów. Nawet zdolna młodzież nie jest w stanie zahamować tego trendu. Często się zdarza, że po pierwszym oryginalnym debiucie, młody reżyser szybko łapie się za portfel i przelicza, ile stracił na swoim kaprysie. Chwyta modny temat (emigracja, nocne życie klubowe, gangi narkotykowe itp.) obrabia go pod nadzorem telewizyjnych redaktorów i wyrusza na podbój multipleksów. Beret Autora zamienia na kapelusz i cygaro pracownika „show bussinesu”.


Janusz Kijowski, fot. A. Kędzierska/ SFP

Rzecz w tym, że my-Polacy, nie umiemy robić porządnej rozrywki, nie nadajemy się do realizacji czystego kina gatunkowego… Wychodzi nam to gorzej niż tajwańskie podróbki markowych kosmetyków. Polski film komercyjny to nieudolne kopie amerykańskich szlagierów. Popłuczyny po holenderskich i niemieckich formatach telewizyjnych, koślawe wersje „Dallas” i wenezuelskiej tandety. Polacy są indywidualistami. Żyjemy wciąż w tradycji romantycznej, w której sztuka znaczyła swój ślad krwią, potem i poświęceniem. Polskim bohaterem filmowym był zawsze zagubiony desperat stający do nierównej walki o przegrane wartości. Tacy byli bohaterowie Wajdy, Zanussiego, Skolimowskiego, Kieślowskiego… My ich umiemy wskrzeszać i nadawać im ekranowy rozmiar. Polską specjalnością jest dramat jednostki postawionej wobec bezdusznej historii i opresyjnego systemu. Na takiej literaturze, poezji i na takim filmie wychowały się pokolenia moich rodaków. Bawią nas amerykańskie porachunki gangsterów z „Ojca chrzestnego” i francuskie komedie z Bourvilem i de Funesem, ale jak sami się do tego zabieramy, to zęby bolą. Ostatnio przetacza się nad nami nawałnica rodzimych komedii romantycznych. Co jedna, to głupsza. Każda następna - bliźniaczo podobna do poprzedniej. Widzimy w nich kraj, który nijak się ma do naszych doświadczeń. Na ekranie pojawiają się demony nieistniejącej rzeczywistości. Nie ma takich miast, ulic, domów, mieszkań, sklepów i ludzi. Socjologowie powodzenie tych filmów upatrują w zbiorowej iluzji i tęsknocie za mieszczańskim ideałem piękna. Może to i prawda. Rzecz w tym, że żaden z tych filmów nie przekroczył granic polskiego państwa. Nikt ich nie kupuje do europejskich czy światowych telewizji. Oczywiście żaden festiwal nie sięga po ten repertuar. Bo po co kupować chińskie podróbki, skoro pod bokiem mamy Szwajcarię?

Trudno jest być Autorem w polskim przemyśle filmowym. Ani to zajęcie opłacalne, ani przynoszące satysfakcję. Czasem jednak zdarzają się cuda: jak choćby powrót po 17 latach przerwy Jerzego Skolimowskiego na plan filmowy. Scenariusz oryginalny, ascetyczny, kameralny, na dwie osoby uwięzione w skromnej przestrzeni polskiej prowincji. „Cztery noce z Anną” zaprezentowane w ubiegłym roku podczas Quinzaine des Réalisateurs na MFF w Cannes wzbudziły entuzjazm tej najbardziej wymagającej sali. Aplauz krytyków zaowocował zaproszeniem filmu na kilkadziesiąt festiwali i sprzedażą dzieła do kilkunastu krajów. Okazało się, że polski film może być dziełem uniwersalnym, zrozumiałym w Europie i na antypodach, że skromność scenariusza i realizacji może być atutem, a nie wadą, że nie potrzebne są atrakcje, żeby trzymać widza w napięciu. Podobnie Wajda: po rozbuchanym „Katyniu” zrealizował skromny i bardzo osobisty „Tatarak”, który został dostrzeżony na tegorocznym Berlinale. Konkluzja (dość gorzka) nasuwa się sama: żeby być Autorem trzeba być Kimś! Trzeba sobie na to zasłużyć! I trzeba zaryzykować… Młodość nie zawsze idzie w parze z odwagą. A bez odwagi - nie ma „kina autorskiego”.
Janusz Kijowski / Magazyn Filmowy SFP 2/2009  30 września 2011 18:11
Scroll