Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z Piotrem J. Lewandowskim, reżyserem filmu „Jonathan”, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 4/2016) rozmawia Kuba Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 10 kwietnia 2016 roku.
Kuba Armata: Twój pełnometrażowy debiut, film "Jonathan", pokazywany był w ważnej sekcji berlińskiego festiwalu – Panoramie. Zakładam, że to z jednej strony ogromne wyróżnienie, ale z drugiej niemały stres.
Piotr J. Lewandowski: Obecność filmu na Berlinale była bardzo ważnym przeżyciem. Co prawda mieliśmy wcześniej sporo pokazów testowych, ale uczestniczyły w nich głównie osoby, które znałem, nie da się więc tego porównać. "Jonathan" na pewno polaryzuje. Nie każdemu łatwo będzie go przetrawić i zaakceptować. Obecnie trudno mi go obiektywnie ocenić. Liczne spotkania z publicznością, reagującą wyjątkowo intensywnie, dostarczyły mi emocji, jakich wcześniej nie zaznałem. Film został przyjęty bardzo dobrze, ale wiem, że będę się uczył przede wszystkim na krytyce, a nie samych komplementach. Niemniej jednak było to miłe zwieńczenie trzyletniej, bardzo intensywnej pracy nad filmem.
Czyli i tak udało ci się go zrealizować w miarę szybko.
Tak, zwłaszcza jak na debiut. Było to możliwe dzięki temu, że scenariusz „Jonathana” dostał w Niemczech kilka prestiżowych nagród. To otworzyło wiele drzwi, czego na przykład zabrakło wcześniej w Polsce. Choć doświadczenia pracy przy wcześniejszych projektach z Danutą Stenką, Zbigniewem Zamachowskim czy Borysem Szycem wspominam bardzo dobrze.
No właśnie, jak to się stało, że robisz filmy w Niemczech?
Sam do końca nie wiem, jak to się wszystko potoczyło. Jestem malarzem, zajmowałem się animacją, robiłem filmy eksperymentalne, ale w pewnym momencie zauważyłem, że brakuje mi cierpliwości oczekiwania na końcowy efekt. Jednocześnie miałem w głowie sporo historii, które chciałem przełożyć na język kina. Kiedyś przed laty wygrałem w Niemczech konkurs dla młodych talentów i to pozwoliło mi na rozwijanie się w kierunku artystycznym. Wiele podróżowałem, mieszkałem we Francji, Anglii, gdzie nawet zdałem do szkoły filmowej. Ostatecznie trafiłem do Akademii Sztuk Pięknych w Niemczech, gdzie bardzo poważnie traktowano także edukację filmową. Zdałem tam egzaminy, praktycznie nie znając języka. I tak się zaczęło.
Mówisz o wielu historiach, które masz do opowiedzenia. "Jonathan" jest jedną z nich?
Staram się robić filmy, które by mnie ciekawiły. A jednocześnie widzę, że zawsze są one o miłości. To niezwykle pojemny i niejednoznaczny temat, do którego można podejść na tysiąc różnych sposobów. Scenariusz „Jonathana” oparty jest na faktach. W filmie jest wiele wątków autobiograficznych, ale nie jest to opowieść o moim ojcu.
Długo pisałeś scenariusz?
Pierwszą wersję około siedmiu miesięcy. Wtedy pojawiła się pierwsza nagroda i zainteresowanie. Za nią poszły kolejne. Dało mi to porządnego kopa, bo nie wierzyłem, że komuś może się to aż tak podobać. Początkowo scenariusz był dużo bardziej skomplikowany, na ponaddwugodzinny, cięższy i trudniejszy film. Zdałem sobie sprawę, że moim zadaniem jest też to, by dać widzom odrobinę rozrywki. W efekcie zdecydowałem się inaczej porozkładać akcenty. By stworzyć równowagę pomiędzy ciężarem a pewną lekkością. By humor przeplatał się z dramatem.
Akcja twojego filmu rozgrywa się z dala od wielkiego miasta, w dużej mierze w naturalnych plenerach. Skąd taka decyzja?
Od samego początku wiedziałem, że ten film musi być mocno związany z naturą. Zależało mi na tym, by był uniwersalny, żeby widzowie nie łączyli go z konkretnym miejscem, żeby ważni byli ludzie i ich emocje, a nie miejsca. Poza tym w takich naturalnych krajobrazach doskonale widać, jak życie łączy się ze śmiercią. A przecież także o tym jest ten film.
Piotr J. Lewandowski: Obecność filmu na Berlinale była bardzo ważnym przeżyciem. Co prawda mieliśmy wcześniej sporo pokazów testowych, ale uczestniczyły w nich głównie osoby, które znałem, nie da się więc tego porównać. "Jonathan" na pewno polaryzuje. Nie każdemu łatwo będzie go przetrawić i zaakceptować. Obecnie trudno mi go obiektywnie ocenić. Liczne spotkania z publicznością, reagującą wyjątkowo intensywnie, dostarczyły mi emocji, jakich wcześniej nie zaznałem. Film został przyjęty bardzo dobrze, ale wiem, że będę się uczył przede wszystkim na krytyce, a nie samych komplementach. Niemniej jednak było to miłe zwieńczenie trzyletniej, bardzo intensywnej pracy nad filmem.
Czyli i tak udało ci się go zrealizować w miarę szybko.
Tak, zwłaszcza jak na debiut. Było to możliwe dzięki temu, że scenariusz „Jonathana” dostał w Niemczech kilka prestiżowych nagród. To otworzyło wiele drzwi, czego na przykład zabrakło wcześniej w Polsce. Choć doświadczenia pracy przy wcześniejszych projektach z Danutą Stenką, Zbigniewem Zamachowskim czy Borysem Szycem wspominam bardzo dobrze.
No właśnie, jak to się stało, że robisz filmy w Niemczech?
Sam do końca nie wiem, jak to się wszystko potoczyło. Jestem malarzem, zajmowałem się animacją, robiłem filmy eksperymentalne, ale w pewnym momencie zauważyłem, że brakuje mi cierpliwości oczekiwania na końcowy efekt. Jednocześnie miałem w głowie sporo historii, które chciałem przełożyć na język kina. Kiedyś przed laty wygrałem w Niemczech konkurs dla młodych talentów i to pozwoliło mi na rozwijanie się w kierunku artystycznym. Wiele podróżowałem, mieszkałem we Francji, Anglii, gdzie nawet zdałem do szkoły filmowej. Ostatecznie trafiłem do Akademii Sztuk Pięknych w Niemczech, gdzie bardzo poważnie traktowano także edukację filmową. Zdałem tam egzaminy, praktycznie nie znając języka. I tak się zaczęło.
Mówisz o wielu historiach, które masz do opowiedzenia. "Jonathan" jest jedną z nich?
Staram się robić filmy, które by mnie ciekawiły. A jednocześnie widzę, że zawsze są one o miłości. To niezwykle pojemny i niejednoznaczny temat, do którego można podejść na tysiąc różnych sposobów. Scenariusz „Jonathana” oparty jest na faktach. W filmie jest wiele wątków autobiograficznych, ale nie jest to opowieść o moim ojcu.
Długo pisałeś scenariusz?
Pierwszą wersję około siedmiu miesięcy. Wtedy pojawiła się pierwsza nagroda i zainteresowanie. Za nią poszły kolejne. Dało mi to porządnego kopa, bo nie wierzyłem, że komuś może się to aż tak podobać. Początkowo scenariusz był dużo bardziej skomplikowany, na ponaddwugodzinny, cięższy i trudniejszy film. Zdałem sobie sprawę, że moim zadaniem jest też to, by dać widzom odrobinę rozrywki. W efekcie zdecydowałem się inaczej porozkładać akcenty. By stworzyć równowagę pomiędzy ciężarem a pewną lekkością. By humor przeplatał się z dramatem.
Akcja twojego filmu rozgrywa się z dala od wielkiego miasta, w dużej mierze w naturalnych plenerach. Skąd taka decyzja?
Od samego początku wiedziałem, że ten film musi być mocno związany z naturą. Zależało mi na tym, by był uniwersalny, żeby widzowie nie łączyli go z konkretnym miejscem, żeby ważni byli ludzie i ich emocje, a nie miejsca. Poza tym w takich naturalnych krajobrazach doskonale widać, jak życie łączy się ze śmiercią. A przecież także o tym jest ten film.
Kuba Armata
Magazyn Filmowy SFP 04/2016
Ostatnia aktualizacja: 18.03.2016
fot. Jeremy Rouse
Maraton Filmów Telewizyjnych w Olsztynie: zmiana terminu!
[wideo] Nieradkiewicz i Żurawski w "Kamperze"
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024