Albert Kiciński: Skąd pomysł na scenariusz?
Dariusz Glazer: Najkrócej mówiąc, chciałem opisać istotne zmiany dla naszego społeczeństwa, które coraz bardziej się rozwarstwia. Zjawisko tego podziału wydawało mi się nieopisane w polskim kinie. W międzyczasie przeczytałem „Płynną nowoczesność” Zygmunta Baumana, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto skupić się na tym temacie. Ponadto chciałem też zwrócić uwagę na zwykłych ludzi, których na co dzień nie zauważamy – chociaż mijamy ich na ulicy, siedzimy obok nich w autobusie. Nie wydają nam się interesujący. Tacy ludzie niczym specjalnym się nie wyróżniają, a myślę, że każdy z nich ma swoją własną, ciekawą historię.
Zależało mi na tym, żeby film przedstawiał uniwersalne wydarzenia, zrozumiałe nie tylko w Polsce. Poza tym sam lubię historie, kiedy bohater zostaje postawiony w sytuacji, w której może wybierać czy pójdzie w jedną, czy w drugą stronę. Oczywiście niezależnie od tego, co wybierze, ta decyzja będzie miała wpływ na jego późniejsze życie; będzie stanowiła niejako jego przyszły kodeks postępowania. Chciałem też, żeby film był jak najbardziej prawdopodobny, żeby nie było w nim nierealnych zdarzeń i fałszywych sytuacji.
Wojciech Staroń i Dariusz Glazer na planie, fot. Małgorzata Mikołajczyk/SFP.
To podejście ewokuje pewną formę. Zbliżasz się do paradokumentu. Wybór operatora – Wojciecha Staronia – chyba nie był przypadkowy?
Przy produkcji filmu może zdarzyć się wiele przypadków. Wybór Wojtka nim nie był. Proponując mu pracę, liczyłem na jego doświadczenie i wrażliwość, jaką może wnieść do filmu. Sposób realizacji ustaliliśmy razem przed okresem zdjęciowym – i na planie przeważnie staraliśmy się to realizować.
Skupiasz się na zwykłych wydarzeniach. O tym wspominał Tomasz Schuchardt w jednym z wywiadów. Zwykłe wydarzenia dla zwykłych ludzi są często bardzo ważne. W tej zwykłości kryje się wiele burzliwych uczuć, jednak albo nieuświadomionych, albo głęboko skrytych. One zaczynają z każdą minutą filmu wypływać na wierzch.
Z Wojtkiem Staroniem ustaliliśmy, że nie będziemy pokazywać wszystkiego jeden do jeden, tylko zostawimy margines dla wyobraźni widza. Przez to każdy może tę historię inaczej odbierać, dostrzec w niej jakieś rzeczy tylko dla siebie.
Bardzo ważnym bohaterem twojej opowieści jest miasto. Zwracając bardziej uwagę na drugi plan, rozszerza nam się pole widzenia – widzimy człowieka i miasto, człowieka w mieście, miasto wokół człowieka. Miasto z perspektywy różnych środowisk i odmiennych rzeczywistości.
Zgadza się. Postać głównego bohatera łączy dwa odmienne od siebie krajobrazy miasta. To oczywiście było już zawarte w scenariuszu. Realizacja filmu po prostu to zwizualizowała. Bardzo duży wpływ na to, jak to jest ukazane, miała praca scenograf – Ani Wunderlich.
Skąd pomysł na obsadzenie Tomasza Schuchardta? Organizowałeś castingi?
Casting przeprowadzam w głowie. Pisząc scenariusz, wyobrażam sobie w konkretnych rolach konkretnych aktorów.
Czyli już podczas pisania myślałeś o Tomku?
Z głównym bohaterem było troszkę inaczej. Scenariusz pisałem z myślą o kimś trochę młodszym. W trakcie konsultacji tekstu zdecydowałem się podnieść wiek bohatera. Wtedy od razu wyobraziłem sobie w tej roli Tomka i zaproponowałem mu ją.
Spodobał mu się scenariusz…
Tomek miał miejscami podobne doświadczenia, więc łatwo mu było wcielić się w tę postać.
On idealnie pasuje do tej roli, zwłaszcza stosując tak powściągliwą mimikę.
Wspólnie z Tomkiem ustaliliśmy, jakie cechy charakteryzują bohatera. Wybrałem Tomka, bo jest po prostu zdolnym aktorem. Podobnie jak z ekipą – dobierałem aktorów, którzy będą w stanie mi pomóc jako debiutantowi w realizacji tego filmu. Tomek bardzo się w tym odnalazł. Zresztą pozostali aktorzy również.
Dlaczego nazwałeś głównego bohatera Turek?
Nazwisko było wymyślone na potrzeby scenariusza – w rzeczywistości filmowej już nie odgrywa takiego znaczenia. Tak określa się osobę, która postępuje inaczej niż wszyscy, a nie tak, jak zazwyczaj powinno się robić, a ponieważ to również nazwisko polskie, więc tak nazwałem tę postać.
Dariusz Glazer i Tomasz Schuchardt, fot. Małgorzata Mikołajczyk/SFP.
Bohater odgradza się od życia, ale matka też go od siebie odgradza. Poprzez te kontrasty klasowe między biednymi i bogatymi – w życiu również jest zmuszony balansować na jakiejś granicy.
Bohater ma taką sytuację w domu, która zmusza go do odejścia od matki – myśli, że tylko w ten sposób może popchnąć ją do powrotu do normalności. Uważa, że to jest ostateczny krok, żeby jej pomóc.
Dlaczego matka tak się zachowuje? Wegetując w domu, nie daje mu raczej dobrego przykładu. Nie pozwala mu wyjść ze stagnacji. Sama buduje mur w ich życiu.
Ona poprzez swoje zachowanie chce uwolnić bohatera od siebie. Matce wydaje się, że przeszkadza mu w życiu i jej zachowanie zmierza do tego, aby syn ją odepchnął. Chociaż w rzeczywistości wcale tego nie chce. To w ogóle jest historia, gdzie wszyscy starają się postępować dobrze, a wychodzi im dokładnie odwrotnie. W gruncie rzeczy ten film jest opowieścią o potrzebie miłości. Matka w końcu przekonuje się, że synowi na niej zależy, a syn przekonuje się, że matka jest zdolna poświęcić się dla niego. Wcześniej bohater szuka akceptacji i zrozumienia. Dlatego poznaje Agatę graną przez Martę Nieradkiewicz.
Można powiedzieć, że wplątując się w związek z bogatą dziewczyną, popełnia społeczny mezalians?
Dla mnie nie. Ale pewnie wiele osób tak to odbierze.
Co najbardziej interesowało cię w bohaterze? Właśnie ta przemiana? Przejście bohatera z jednego punktu do drugiego?
Jak mówiłem wcześniej, interesuje mnie bohater, który staje przed możliwością wyboru. Dokonując go, staje się inny niż wcześniej – to jest dla mnie najciekawsze. Tło tej historii jest nieistotne. Najważniejsze jest, żeby bohater odnalazł się w nowej rzeczywistości. Żeby zrozumiał pewne rzeczy i stał się mądrzejszy, dojrzalszy. I żebym ja, jako widz, wiedział, z czego to wynika, jak to się stało.
Chodzi o to, żeby przeskoczył ten tytułowy mur?
W tym przypadku tak.
Tytułowy mur ma kilka znaczeń. Po pierwsze jest to jakaś bariera emocjonalna, psychologiczna, z którą boryka się bohater. Po drugie to granica między społecznościami, czego symbolem są odgrodzone osiedla. Po trzecie, co łączy się jakoś z pierwszym, to mur, który go dzieli z matką. Te bariery, zwłaszcza społeczne, o których mowa w twoim filmie – przywodzą mi na myśl „Granicę” Zofii Nałkowskiej. Oczywiście na wskroś współczesny Mur nijak się ma do problemów sprzed 80 lat – jednak są pewne zbieżności. W sensie społecznym można ten mur przeskoczyć, w sensie uczuciowym jest już trudniej.
Jako twórca jestem otwarty na różne interpretacje i cieszy mnie, gdy ktoś dopatrzy się w tym filmie czegoś interesującego dla siebie. To jest kolejny plus tej historii. Dla mnie wszystkie problemy bohaterów wynikają z miłości – a dokładnie z jej braku. To rodzi napięcia, z którymi oni sobie nie radzą, bo po prostu nie potrafią. Nie umieją przeprowadzić analizy swoich relacji.