Rocznik
1952. Austriacki reżyser, scenarzysta i producent, laureat wielu nagród na festiwalach.
Na swojej stronie internetowej pod przypominającym znak nieskończoności
symbolem umieścił serię odnoszących się do samego siebie przymiotników. Przed
oczami widza kolejno mijają mocne słowa: „podglądacz”, „mizantrop”, „cynik”,
„społeczny pornograf”, „łajdak”, „prowokator”, „pesymista”, „humanista”.
Czy to znaczy, że Seidl tak właśnie o sobie myśli? Raczej nie. Ta lista to raczej rodzaj przewrotnego dowcipu i kpina z obiegowej opinii na jego temat niż credo autorskiej tożsamości. Bo właśnie takimi ciężkimi i ostrymi słowami najczęściej opisuje się twórczość Austriaka. Kontrowersje zaczął wzbudzać już na studiach – jego pierwszy krótki film wywołał na Wiedeńskiej Akademii Filmowej gorące dyskusje, za drugi wyrzucono go z uczelni. Seidl nie godzi się na kompromis, nie łagodzi przenikliwości spojrzenia kamery, by się przypodobać. Ta konsekwentna strategia przyświeca mu do dziś.
Ulrich Seidl, fot. SNH
Główną przyczyną nieustannej konsternacji wydaje się niechęć twórcy do wyraźnego określania gatunkowej formuły swoich filmów. Widzowie lubią wiedzieć, co oglądają – a Seidl nie rozróżnia dokumentu od fikcji. Dlatego jego twórczość często określana jest mianem „zainscenizowanej rzeczywistości”. Reżyser chętnie pracuje z amatorami, realizuje zdjęcia w prawdziwych przestrzeniach, nie korzysta z technologicznych nowinek i udziwnień. Przez blisko 30 lat pozostawał wierny Austrii: poza kilkoma fragmentami „Spodziewanych strat” i„Import/Export”, wszystkie swoje przenikliwe społecznie filmy kręcił w swoim kraju. Pierwszym odstępstwem od tej praktyki był dopiero pokazywany tego roku w Cannes (7 września na naszych ekranach) „Raj: Miłość”, niemal w całości zrealizowany w Kenii. Film będzie wyświetlony 27 i 28 lipca podczas festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, który w tym roku zorganizował retrospektywę twórczości Seidla.
Ze względu na swoje bezkompromisowe oko, które niezwykle sprawnie wychwytuje kolejne paradoksy, wynaturzenia i pęknięcia w rzeczywistości, często łączy się go zFassbinderem, Herzogiem czy Pasolinim. Slogan, który przylgnął do niego na dobre - „nie jestem fotografem ślubnym” - choć ograny, wciąż pozostaje w mocy. Bo zamiast kolorowych chwil szczęścia jego obiektyw uwiecznia momenty nieestetyczne, wstydliwe, bolesne. Dlatego łatwo uznać go za okrutnika. Ale kiedy da mu się szansę i spróbuje obejrzeć więcej niż jeden film, wejdzie w jego świat, ta szybko rzucona ocena może ulec zmianie. Bo to, co boli widza w obrazach Seidla, to nie okrucieństwo reżysera wobec materii. Raczej bezkompromisowa szczerość, z jaką odsłania kondycję naszego własnego świata. Na to cieniste świadectwo rzeczywistości wokół nas samych nie chcemy patrzeć w codziennym życiu; od widoków, na których koncentruje się Seidl zwykliśmy odwracać wzrok. W jego starannie skomponowanych, często idealnie symetrycznych kadrach nie ma sadystycznego pastwienia się nad światem. Jest za to głęboko humanistyczne, ale milczące współodczuwanie dla portretowanej rzeczywistości.
"Raj: miłość", fot. SNH
Obecnie Seidl pracuje nad dwoma projektami. Druga część jego „rajskiej” trylogii, fabularna „Nadzieja”, jak wieść niesie, ma być prezentowana na festiwalu w Wenecji. Z kolei „In the basement” to dokument, w którym reżyser bada, często nietypowe, relacje Austriaków... z ich piwnicami. Ten na pierwszy rzut oka dziwaczny projekt akurat w kontekście Ulricha Seidla nie dziwi. To przecież Austria „dała” światu mroczną piwniczną historię Josepha Fritzla i Natashy Kampusch. A Seidl potrafi podważać fundamenty i patrzeć w mrok dociekliwej niż ktokolwiek inny.