PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Marta Syrwid
  30.08.2012
Ósmego dnia znajomości Summer Finn opowiedziała Tomowi Hansenowi, że właśnie przeprowadziła się do Los Angeles. Później było wspólne karaoke i pocałunek przy kserokopiarce. Gdzieś pomiędzy dniem czwartym a sto pięćdziesiątym czwartym Tom pokochał Summer: trzydziestolatkę ubraną w turkusowe mokasyny i sukieneczki z haftowanymi kołnierzykami. Ale "500 dni miłości" to tylko punkt wyjścia – wyobraźmy sobie, że wycinamy z filmu Marca Webba postać Summer i wklejamy ją do serialu. Gdzieś pomiędzy odcinkiem pierwszym a drugim ja mam jej dość.

W serialu opatulono Summer nieco inną scenografią (pozostając jednak w Los Angeles), dobrano jej też kilkoro nowych znajomych, ale zapomniano dobrać kostiumów. Garderobę podebrano więc z planu "500 dni miłości". Od Summer Finn pożyczono też mdły uśmiech oraz pretensjonalną beztroskę i włala. Na potrzeby serialu Summer zmieniła imię na Jess, pozostając jednak tą samą bohaterką: wystylizowaną na  Makową Panienkę i charyzmatyczną jak chałwa.


Makowa Panienka i Zooey Deschanel, fot. materiały prasowe

13 sierpnia Fox Polska ruszył z pierwszym sezonem serialu "Jess i chłopaki". Milczenie niech będzie łaską dla polskiego tłumaczenia jakże zawiłego oryginalnego tytułu "New Girl". Z wierzchu serial wygląda bardzo dobrze: są nominacje do ważnych nagród, a z plakatu uśmiecha się Zooey Deschanel, już zresztą utytułowanej za rolę Jess. Polecam  jednak patrzeć na "New Girl" tylko z wierzchu i najlepiej z daleka. Bo choć nominacje do Złotych Globów i nagród Emmy potrafią wyprodukować tyle zaufania i oczekiwań, że aż się chce oglądać – ja odpadam, nie chcę drugiego sezonu. 

Już od pierwszego odcinka coś tu nie działa i szybko robi się oczywiste, że spartaczone są właśnie te elementy, które miały serial unieść – sprawić, że „będzie się podobał”. O właśnie. "Jess i chłopaki" miał się podobać, miał się wkupić w przyzwyczajenia i oczekiwania widzów. Łasi się więc i mizdrzy, jest przystępnie oczywisty i może stanowić jedynie świetny przykład tego, jak kiepskie rezultaty daje kierowanie się sprawdzonymi gustami publiczności. Ślepą uliczką okazało się więc pomieszanie schematu kultowych "Przyjaciół" ze zużytym już wizerunkiem dziewczęcia w stylu retro, który Deschanel eksploatuje od czasów debiutu w 1999 roku ("Mumford"), a który swój malinowy tryumf osiągnął dekadę później w filmie Marca Webba. Ale po kolei.

"Jess i chłopaki" to czwórka współlokatorów, z których wszyscy dobiegają trzydziestki – i już. Tylko to ich łączy. Każde ma swoje dziwactwa i natręctwa, a mimo to – podobno – rozumieją   się nawzajem i lubią. Co więc nie wyszło, skoro w "Przyjaciołach" podobny schemat hula w najlepsze? No  właśnie – klapło, bo wszystko w tym serialu maleńkie, dokładne i perfekcyjnie umalowane, od słowa do słowa wy-po-wie-dzia-ne, z humorem miękkim i rzetelnie opatrzonym chwilą ciszy, aby widz NA PEWNO zrozumiał żart. Wszystko jest tu przygotowane na szybką radość i łatwą akceptację. Nie zaznacie więc żadnego spektakularnego tadam i nie przywiążecie się do bohaterów. Bo będą mili i bezproblemowi – ani razu nie zostawią was z tym denerwującym napięciem i goryczą, które czuje się w momencie, kiedy bohaterom wiedzie się źle. A wiedzie się źle, bo podjęte przez nich decyzje (o których my oczywiście wiedzieliśmy, jak bardzo są głupie) owocują katastrofami. Do bohaterów tego serialu nigdy nie będziecie mieć pretensji, nie wzruszy was ich sukces lub porażka i nigdy wściekle nie krzykniecie do ekranu czegoś w stylu „co ty robisz?!” O, przy tym serialu się nie przeklina, przy tym serialu nie zapomina się o obowiązkach, a czas nie upływa szybciej. Łatwo jest nawet zastopować odcinek, żeby zrobić sobie kanapkę lub po prostu pójść spać i olać zakończenie. Z łatwością zapomina się też dialogi napisane pod puentę, dialogi, które dobrze wiedzą, jak się skończą. Bo są to dialogi – wypełniacze: kit wciśnięty między pierwsze słowo a podsumowanie. I co najlepsze – zapomniane deklaracje wcale nie utrudniają śledzenia dalszych losów Jess i jej współlokatorów. Czyli fiasko, bo serial jest po to, żeby pochłaniał cały sen i cały dzień. I sprawiał jednocześnie, że niewyspani i trzęsący się od mieszanek kofeinowo-adrenalinowych będziemy tęsknić, kiedy go zabraknie. I będziemy wracać do ulubionych scen wpisując w youtuba możliwe tagi. Tego się jednak po "Jess i chłopakach" nie spodziewajcie, choć trzeba przyznać, że twórcom serialu udała się jedna rzecz – cisza. Cisza pełniąca rolę puenty – cisza jako wyraz osłupienia i konsternacji bohaterów wobec komentarza lub zachowania jednego z nich. O tak, cisza brzmi tu wyśmienicie.

Ale jest też ten chemiczny zaduch panujący w miejscu akcji (a raczej w miejscu, w którym akcja powinna się znaleźć). Przypomina on zapach folii ochronnej, silikonu, gumy i schnącej farby – pachnie w tym serialu jak po remoncie. Oglądając odcinek za odcinkiem można poczuć się dokładnie tak, jak w głuchym, surowym pomieszczeniu. Czuć tu tekturę i gips, czuć nienaturalny pogłos, czuć sztuczne oświetlenie i czuć, że chciano to wszystko ukryć. A po makiecie tej drepczą postacie, z których każdą wyróżnia charakterystyczny atrybut, jakby przypisany na siłę. To aż zabawne, kiedy uświadomimy sobie, że były koszykarz – Winston – chadza po mieszkaniu z piłką, pracujący w korporacji Schmidt nosi wyprasowane koszule, zapięte pod szyję, podczas gdy barman Nick snuje się wciąż w jdnej i tej samej koszuli flanelowej, a Jess, pracująca jako nauczycielka, przypomina swoim ubiorem wyrośniętą uczennicę. Takie stylistyczne zabiegi świetnie pasowałyby do projektu nowej serii figurek dla zestawów Happy Meal, bo nie sprawią przecież, że ktokolwiek uwierzy w istnienie tych bohaterów. Są tak typowi, że po prostu nie mogą być prawdziwi.

Centrum wydarzeń jest nieduży salon, gdzie mieszczą się kanapa i telewizor, a dzieje się wciąż to samo: Jess wywraca bladoniebieskimi oczami, a kiedy słucha wytrzeszcza je lub przechyla głowę na bok, co sprawia, że przypomina wystraszoną pandę. Schmidt jest szorstko poważny, zaciska szczękę i spina mięśnie, które z kolei Nick puszcza wolno – zwłaszcza na twarzy. Winston zaś wciąż jest czymś zdziwiony i po obejrzeniu całego pierwszego sezonu wiem o nim tylko to, że był kiedyś koszykarzem na Łotwie. Żadnego rozmachu, bo jeszcze ktoś stłucze reflektor i przewróci blendę. Oni się po-ru-sza-ją i paaa-trzą. I naprawdę nie do zniesienia są te puste długie spojrzenia widoczne zawsze na końcu scen. Tak, chodzi mi o ten moment, w którym aktor zamiera w oczekiwaniu na cięcie.

I nijak nie da się uwierzyć, że ta czwórka mieszka razem. Jess i chłopaki sprawiają wrażenie jakby tylko kilka godzin dziennie spędzali wśród tych gipsowych dekoracji, a prawdziwe kłótnie, problemy i miłości przeżywali później i gdzie indziej. Nie ma tu wpadania sobie w słowo, nie ma naturalnego zaśmiewania się z anegdot, które rozumieją tylko starzy znajomi. Nie ma skrótów myślowych, łapania w lot intencji i pomysłów. A zagranie długoletniej przyjaźń wymaga chyba czegoś więcej niż recytowania, że bohaterowie znają się „jeszcze ze szkoły”.

I jeszcze jedno: Jess – ta muffina w bibułce. Dechanel kolejny raz pozwoliła zrobić z siebie wyrośnięte ciastko i biorąc pod uwagę rosnącą popularność serialu –  popełniła błąd z rodzaju tych głupich, lecz niewybaczalnych. Bo udało się sprzedać Summer Finn jako dziewczynę w prześwitującej przyciasnej bluzce i z brzusiem najedzonym po falbany. Udało się również we wcześniejszym "Flakes", zrobić z Deschanel stokrotkę w haftowanym kołnierzyku. Udało się też w ubiegłorocznym filmie "Nasz brat idiota" powtórzyć ten zabieg, dodając nawet nieco pasiastych getrów. Ale teraz – no nie – już dosyć. W serialowej Jess nie znoszę właśnie tego, że jest kopią postaci już zgranych i nieciekawych, korzysta z ich zachowań i stylu. Jest alternatywną wersją Summer, panny Pussy Katz i Natalie Rochlin – kolejną bezą do kompletu. 

Kiedy w otwierającej serial piosence Deschanel powtarza beztrosko  "Hey girl – whatcha doing? Hey girl – where you going?" – widocznie do niej nie dociera, że powinna wreszcie spróbować na te pytania odpowiedzieć, a potem jak najszybciej uciec z roli Jess. Najlepiej w garsonkowym przebraniu oschłej i wrednej korporacyjnej szefowej, która nigdy w życiu nie wpięłaby we włosy filcowego motyla.


Marta Syrwid
portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Polscy widzowie zakochani w Rzymie.
Box Office. Kolejny sukces Woody’ego Allena
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll