PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Krzysztof Koehler
  5.10.2012
Pastwić się nad Oliverem Stone’em, reżyserem, którego przerastają własne filmy, który nie radzi sobie chwilami ze swoją publicystyczną czy polityczną pasją i wstawiając ją w swoje dzieła zamienia je niechcący w propagandowe akty strzeliste nowej wiary, lepszej sprawy? Nie miałem zamiaru, ale – zaintrygowany tytułem, zachęcony bilboardami na mieście, lubiący Johna Travoltę i Benicio del Toro – poszedłem.

I paradoksalnie, nie żałuję.

Nie żałuję, bo ugruntowałem się w swoich mniemaniach na temat pasji publicystycznej autora "Plutonu". Wydaje mi się albowiem, że Stone  uczynił ze swego najnowszego obrazu głos w sprawie legalizacji „zioła” w  słonecznym stanie Kalifornia. No bo wyobraźcie sobie jakim rajem na ziemi, jakim słodkim miejscem pobytu, jaką rozkoszą nie tylko dla świetnie zbudowanych surferów, dziewcząt uwielbiających na przemian ostry lub buddyjski (tantryczny?, trzeba by spytać jakiegoś znawcę, może Stinga, o różnicę) seks, przeplatany trójkącikami, półnagich wiecznych młodzieńców z zespołu Red Hot Chili Peppers, byłaby ta słoneczna kraina, gdyby wreszcie zioło zalegalizowano, i można by było z wymyślnych (ogień + lód) fifek (jak to urządzenie się nazywa – to nie jest prosta fajka wodna!) zaciągać się w barze mlecznym 33-procentowym ziołem z legalnej absolutnie uprawy szklarniowej?


John Travolta i Taylor Kitsch w filmie "Savages: Ponad bezprawiem", fot. UIP 

Oj, byłoby tak pięknie: nie byłoby wcale brutalnego, okrutnego, dzikiego jak dzika banda meksykańskiego kartelu, który odcina ludziom głowy, wyrywa oczy i co tam jeszcze, jednocześnie psiocząc na dzikie życie kalifornijskiej złotej młodzieży; nie byłoby (ale tu się zapewne mylę) takiego, militarnego zatrudnienia byłych żołnierzy z Afganistanu, ni wyluzowanych nieschodzących z plaż hakerów, nie byłoby też (ale i tu się zapewne mylę) pomocy biednym z biednych krajów w oparciu o miliony pochodzące z uprawy zioła. Znaczy pomoc i tak by była, ale nasi wspaniali biali bohaterowie zapewne w tak młodym wieku nie doszliby do tak wielkich pieniędzy, więc nie mogliby tak wiele biednemu człowiekowi w biednym świecie pomagać, więc może jednak w konsekwencji ucierpiałyby na legalizacji biedne dzieci w biednych krajach. Więc tu się wycofuję.

Film Stone’a jest niemoralny do szpiku kości. Trójkąt głównych bohaterów wiedzie niemoralne życie erotyczne, zachowuje się niemoralnie (kradnąc, zabijając, łamiąc prawo uprawą i sprzedażą narkotyków),  ale staje do pojedynku z krwiożerczym kartelem i – jak przystało na amerykańskie kino gorszego autoramentu – w sposób iście kolonialny wygrywa swą inteligencją, zastosowaniem najnowocześniejszego uzbrojenia, dzięki przewadze taktycznej, ale i technologicznej z owym dzikim, pierwotnym, brutalnym kartelem. Oto biały człowiek (Kalifornijczyk, co właśnie zszedł z deski surfingowej i popalając zioło z kumplami z imprezy dokonuje milionowych transakcji finansowych) daje łupnia brutalowi zza południowej granicy. Nasi górą. Nasi zwycięzcami. Biały (chłopiec) potrafi.
Trochę się tylko nasz bohater upaprze przy pracy (buddysta, miłośnik non violence, człowiek miękki w ruchach i delikatny, musi, niestety, zapalić jednego człowieka jak zapałkę, drugiemu strzelić w łeb), ale w filmie wychodzi z tego bez większych urazów psychicznych: uchodzi z kalifornijskiego do innego raju i narratorka z sympatią wspomina, iż jego zioło, he he, wcale nie zniknęło z rynku.
Rozumiemy więc że wszystko będzie dobrze.


Salma Hayek i Blake Lively w filmie "Savages: Ponad bezprawiem", fot. United International Pictures

Tylko po co? Po co taki film o sympatycznych, fajnych, wyluzowanych bossach narkotykowych?

Śmiem sądzić, iż po to właśnie, by wykazać społeczną i higieniczną nieszkodliwość zioła i wskazać, jak w artykułach z Krytyki Politycznej, że gdyby zalegalizować… nie byłoby czarnego rynku, tej całej nieprzyjemnej, fe, okrutnej, przemocy. Biali  zepsuci chłopcy i białe zepsute dziewczęta mieliby znacznie spokojniejsze życie: w oparach zioła, w niekończących się imprezach na plażach, w pogoniach kabrioletami po plażach Santa Barbara.

A i świat by na tym zyskał. Bo, niemusząc stawać w szranki z brutalami z Meksyku, może jakieś jednak swoje sumy (ale skąd, na Boga, ci zdemoralizowani młodzieńcy mieliby czerpać dochody?) przeznaczaliby dalej na szkoły w Kongo?


Krzysztof Koehler
Portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Uprowadzony Liam Neeson.
Box Office. „Jesteś Bogiem” wciąż szturmuje kina.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll