Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Ten facet miał po prostu niebywałą charyzmę, trudny do zdefiniowania włoski czar i wrodzony, shrekowy urok. Zresztą wielkolud, którego postura zapewne przyczyniła się do jego śmierci, zawsze przypominał mi zielonego ulubieńca mojego synka. Może to rodzinny gandolfinizm?
„James był geniuszem. Każdy, kto widział go w najmniejszej nawet roli, mógłby to potwierdzić. Był jednym z największych aktorów naszych czasów” - powiedział David Chase o zmarłej gwieździe "Rodziny Soprano". Jamesa Gandolfiniego „odkryłem” jeszcze przed jego wielkim sukcesem w HBO. Już jako zanurzony w ekranie telewizora dzieciak w niewytłumaczalny sposób byłem zafascynowany grą tego przyciężkawego „makaroniarza”. Nie chodzi tylko o ciepły „Włoski film”, który kiedyś przemknął w telewizji i utknął mi dziwnym trafem w głowie czy katowane bez przerwy na VHS „Prawdziwy romans” i „Karmazynowy przypływ”. Nie wiem co mnie do Gandolfiniego przyciągało. Chyba osobista sympatia, którą pewnie wytłumaczyłaby mi dr Jennifer Melfi z „The Sopranos”. Nawet paskudna kreacja w tarantinowsco-scottowym filmie, gdzie aktor tłukł Patricię Arquette, nie pozwalała do końca nienawidzić mi jego postaci. Ten facet miał po prostu niebywałą charyzmę, trudny do zdefiniowania włoski czar i wrodzony, shrekowy urok. Zresztą wielkolud, którego postura zapewne przyczyniła się do jego śmierci, zawsze przypominał mi zielonego ulubieńca mojego synka. Może to rodzinny gandolfinizm?
Kadr z filmu "Zabić, jak to łatwo powiedzieć", fot. Monolith Films
Gandolfini nie był aktorem wybitnym, który niczym Robert de Niro zmieniałby swój wizerunek. Gandolfini pozostał do swojej przedwczesnej śmierci Gandolfinim. To był jeden z aktorów, którego geniusz objawiał się w mimice, ruchach ciała, oddechu. Był charakterystycznym odtwórcą podobnych do siebie ról. I może za to właśnie go tak wielu kochało. Choć nie można zapominać, że po sukcesie „The Sopranos” szybko zrealizował przedziwny musical Johna Turturro „Romance and Cigarettes”, gdzie zagrał umierającego na raka płuc „ordinary mana” z amerykańskich przedmieść. Podobną rolę stworzył w „Witamy u Rileyów”. Obie kreacje pokazywały, że bardzo zależało mu na wyjściu z wizerunku mafijnego twardziela. Szkoda, że nie dane było mu dane pokazać całego wachlarza swoich umiejętności. Zapamiętamy go jako wybuchowego Tony'ego, ale warto przyjrzeć się jego kilku innym wcieleniom. W końcu pochodzący z włoskiej rodziny ( życiowy finisz w kraju przodków!) chłopak debiutował na deskach teatru. Oczywiście aktor naznaczył się rolą Soprano i zawsze został już przypisany do wizerunku wielkiego, brutalnego gangstera, który ma w sobie jednak cząsteczki dobra. Jednak serial, który notabene zmienił na zawsze telewizję nie spowodował, że James stał się pierwszoplanową gwiazdą kina. Mimo Złotego Globu, trzech Emmy i milionowych gaż za każdy odcinek ostatniego sezonu, Jimmi wciąż był obsadzany na drugim planie. Jednak tym razem jako aktor z magicznym „and” bądź „with” na plakacie. Powiem szczerze, że „Samotne serca”, „Ostatni bastion” czy „Wszyscy ludzie króla” obejrzałem tylko dla niego. Z „ 8 milimetrów” to też Gandolfini utkwił mi wyjątkowo mocno w pamięci. Takie samo uczucie towarzyszy mi, gdy przywołuję w pamięci „Miasto strachu” czy „Adwokata” (no może w tym filmie palmę pierwszeństwa miał Robert Duvall).
Natomiast dziś rano, gdy bardzo smutna wiadomość do mnie dotarła, od razu włączyłem sobie na YouTube sceny z czterech filmów, na których James Gandolfini odcisnął piętno nie tylko swojej postury. Dowodzą one, że zapamiętanie go wyłącznie z roli Tony'ego jest błędem. Czym byłby „Człowiek, którego nie było” braci Coen, gdyby nie misiowaty cwaniak sypiający z żoną głównego bohatera? Czy znieślibyśmy onanistyczny celebrytyzm Brada Pitta i Julii Roberts w „The Mexican”, gdyby nie gangster homoseksualista o twarzy Tony'ego? Jak by się oglądało infantylną szmirę, antykapitalistyczy bełkot -„Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, gdyby nie jego poruszająca rola zapijaczonego bandziora? I w końcu czy wczulibyśmy się w dramat rodziny z „Witamy u Raileyów”, gdybyśmy nie mieli szansy obserwować nieporadnego, zagubionego i złamanego ojca rodziny, który poszukuje sensu życia po śmierci dziecka? Już niebawem odczujemy brak Jamesa Gandolfiniego. W przyszłym roku na ekrany wejdą dwa filmy, które ten 51-letni aktor zdołał jeszcze nakręcić. Szkoda, że będą to ostatnie filmy mistrza drugiego planu. Podejrzewam jednak, że jego śmierć choć w małym stopniu zarazi gandolfinizmem młode pokolenie kinomanów. Żegnaj mistrzu.
„James był geniuszem. Każdy, kto widział go w najmniejszej nawet roli, mógłby to potwierdzić. Był jednym z największych aktorów naszych czasów” - powiedział David Chase o zmarłej gwieździe "Rodziny Soprano". Jamesa Gandolfiniego „odkryłem” jeszcze przed jego wielkim sukcesem w HBO. Już jako zanurzony w ekranie telewizora dzieciak w niewytłumaczalny sposób byłem zafascynowany grą tego przyciężkawego „makaroniarza”. Nie chodzi tylko o ciepły „Włoski film”, który kiedyś przemknął w telewizji i utknął mi dziwnym trafem w głowie czy katowane bez przerwy na VHS „Prawdziwy romans” i „Karmazynowy przypływ”. Nie wiem co mnie do Gandolfiniego przyciągało. Chyba osobista sympatia, którą pewnie wytłumaczyłaby mi dr Jennifer Melfi z „The Sopranos”. Nawet paskudna kreacja w tarantinowsco-scottowym filmie, gdzie aktor tłukł Patricię Arquette, nie pozwalała do końca nienawidzić mi jego postaci. Ten facet miał po prostu niebywałą charyzmę, trudny do zdefiniowania włoski czar i wrodzony, shrekowy urok. Zresztą wielkolud, którego postura zapewne przyczyniła się do jego śmierci, zawsze przypominał mi zielonego ulubieńca mojego synka. Może to rodzinny gandolfinizm?
Kadr z filmu "Zabić, jak to łatwo powiedzieć", fot. Monolith Films
Gandolfini nie był aktorem wybitnym, który niczym Robert de Niro zmieniałby swój wizerunek. Gandolfini pozostał do swojej przedwczesnej śmierci Gandolfinim. To był jeden z aktorów, którego geniusz objawiał się w mimice, ruchach ciała, oddechu. Był charakterystycznym odtwórcą podobnych do siebie ról. I może za to właśnie go tak wielu kochało. Choć nie można zapominać, że po sukcesie „The Sopranos” szybko zrealizował przedziwny musical Johna Turturro „Romance and Cigarettes”, gdzie zagrał umierającego na raka płuc „ordinary mana” z amerykańskich przedmieść. Podobną rolę stworzył w „Witamy u Rileyów”. Obie kreacje pokazywały, że bardzo zależało mu na wyjściu z wizerunku mafijnego twardziela. Szkoda, że nie dane było mu dane pokazać całego wachlarza swoich umiejętności. Zapamiętamy go jako wybuchowego Tony'ego, ale warto przyjrzeć się jego kilku innym wcieleniom. W końcu pochodzący z włoskiej rodziny ( życiowy finisz w kraju przodków!) chłopak debiutował na deskach teatru. Oczywiście aktor naznaczył się rolą Soprano i zawsze został już przypisany do wizerunku wielkiego, brutalnego gangstera, który ma w sobie jednak cząsteczki dobra. Jednak serial, który notabene zmienił na zawsze telewizję nie spowodował, że James stał się pierwszoplanową gwiazdą kina. Mimo Złotego Globu, trzech Emmy i milionowych gaż za każdy odcinek ostatniego sezonu, Jimmi wciąż był obsadzany na drugim planie. Jednak tym razem jako aktor z magicznym „and” bądź „with” na plakacie. Powiem szczerze, że „Samotne serca”, „Ostatni bastion” czy „Wszyscy ludzie króla” obejrzałem tylko dla niego. Z „ 8 milimetrów” to też Gandolfini utkwił mi wyjątkowo mocno w pamięci. Takie samo uczucie towarzyszy mi, gdy przywołuję w pamięci „Miasto strachu” czy „Adwokata” (no może w tym filmie palmę pierwszeństwa miał Robert Duvall).
Natomiast dziś rano, gdy bardzo smutna wiadomość do mnie dotarła, od razu włączyłem sobie na YouTube sceny z czterech filmów, na których James Gandolfini odcisnął piętno nie tylko swojej postury. Dowodzą one, że zapamiętanie go wyłącznie z roli Tony'ego jest błędem. Czym byłby „Człowiek, którego nie było” braci Coen, gdyby nie misiowaty cwaniak sypiający z żoną głównego bohatera? Czy znieślibyśmy onanistyczny celebrytyzm Brada Pitta i Julii Roberts w „The Mexican”, gdyby nie gangster homoseksualista o twarzy Tony'ego? Jak by się oglądało infantylną szmirę, antykapitalistyczy bełkot -„Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, gdyby nie jego poruszająca rola zapijaczonego bandziora? I w końcu czy wczulibyśmy się w dramat rodziny z „Witamy u Raileyów”, gdybyśmy nie mieli szansy obserwować nieporadnego, zagubionego i złamanego ojca rodziny, który poszukuje sensu życia po śmierci dziecka? Już niebawem odczujemy brak Jamesa Gandolfiniego. W przyszłym roku na ekrany wejdą dwa filmy, które ten 51-letni aktor zdołał jeszcze nakręcić. Szkoda, że będą to ostatnie filmy mistrza drugiego planu. Podejrzewam jednak, że jego śmierć choć w małym stopniu zarazi gandolfinizmem młode pokolenie kinomanów. Żegnaj mistrzu.
Łukasz Adamski
portalfilmowy.pl
Superman powrócił
Premiery przegrywają z pogodą
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024