PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Młody twórca często nie ma dystansu do tego, co nakręci. Wtedy musi przyjść ktoś bezlitosny, z siekierą, kto pokaże, gdzie ciąć. Problem polega tylko na tym, że należy wymachiwać tą siekierą w białych rękawiczkach i z potężną dozą cierpliwości. Z Maciejem Ślesickim rozmawia Anna Wróblewska.
Anna Wróblewska: To był teraz dla ciebie dobry czas... Twój debiutant – Łukasz Palkowski, który w twoim studiu Paisa Films zrobił "Rezerwat", nakręcił najpopularniejszy polski film 2014 roku...
 
Maciej Ślesicki: I nawet zdobył się na podziękowanie i stwierdzenie, że nie stałoby się to beze mnie. To dość miłe, bo rzadkie w naszym środowisku.

… no i na początku 2015 – nominacja do Oscara dla "Naszej klątwy" Tomasza Śliwińskiego, etiudy z Warszawskiej Szkoły Filmowej. Nie tego się spodziewałeś, zakładając szkołę. Mówiłeś – niech się nauczą robić filmy, a jak będą jakieś nagrody na festiwalach, to świetnie. Chyba przeszło to twoje oczekiwania.
 
Liczyłem, że będę mógł pomóc młodym ludziom i dać im zawodowe szanse. W tym nasza szkoła jest silna. Jednak świetni wykładowcy, sprzęt czy lokalizacja, to tylko jedna strona medalu, bo fenomen szkół filmowych polega głównie na tym, że spotyka się grupa młodych ludzi zainteresowanych sztuką filmową i wzajemnie się inspiruje. Wykładowcy, którzy są dobrze przygotowani do pracy ze studentami wiedzą, jak popchnąć ich w dobrym kierunku, zwrócić uwagę na to, co ważne. Wykładowca pełni w szkole de facto rolę kreatywnego producenta filmowego, doradza jak ułożyć film, co wyciąć, czasem podejmuje decyzję o dokrętkach…

Czy minimalizm "Klątwy" Tomasza Śliwińskiego to podpowiedź wykładowców, czy jego własna koncepcja?
 
To była koncepcja Tomka. Jak można było zrobić ten film inaczej? To ich wieczory, ich kanapa, ich dziecko. Ten obraz musiał mieć intymny, naturalny charakter. Jedyne co nam pozostało, to podejść z dystansem do jego materiału. Z zewnątrz łatwiej jest pokazać, co wygląda na zainscenizowane, co jest sztuczne, co nie porusza i nadaje się do wycięcia. Magda i Tomek także mieli dylematy – wiedzieli, że kiedyś Leoś obejrzy ten film i zastanawiali się, co chcą mu pokazać. To był trudny emocjonalnie, długi proces dla nas wszystkich, choć dzisiaj wydaje się, że wszystko poszło łatwo i prosto. Młody twórca często nie ma dystansu do tego, co nakręci. Wtedy musi przyjść ktoś bezlitosny, z siekierą, kto pokaże, gdzie ciąć. Problem polega tylko na tym, że należy wymachiwać tą siekierą w białych rękawiczkach i z potężną dozą cierpliwości. Pamiętam jak montowałem szkolną etiudę "Galerianki'' – potem rozwiniętą w pełnometrażową fabułę – z Kasią Rosłaniec. Myślałem, że ją zabiję. Już wtedy wiedziałem, że ma dość pasji, determinacji i uporu, żeby robić filmy i to mi się w niej bardzo podobało. Ale odetchnąłem z ulgą, kiedy wreszcie udało mi się wykazać, że po kilku zmianach będzie miała po prostu lepszą etiudę. Wykładowca w szkole musi umieć studenta przekonać, zamiast go zmuszać do zmian. Zmuszanie zacznie się po szkole… Niestety.

Jakie warunki musi spełnić młody twórca, by osiągnąć sukces po Warszawskiej Szkole Filmowej?
 
Takie, jak po każdej szkole. Musi mu się chcieć. Przez te lata  przewinęło się tu wielu zdolnych studentów, którzy nigdy nie będą robić filmów. Cała grupa cech osobowościowych musi się złożyć na sukces w naszej branży, i talent jest tylko jedną z nich. Pracowitość, pasja, dyscyplina, umiejętność współpracy z innymi ludźmi i organizacja ich w jednym celu, odporność na stres… Wreszcie bardzo ważna i często pomijana –  zdolność do samooceny. Dla starych reżyserów jest to bardzo trudne, a co dopiero dla studenta powiedzieć: „Spieprzyłem to ćwiczenie. Inni zrobili lepsze”. Jednak bez takiej umiejętności trudno w naszych zawodach funkcjonować. Innymi słowy, jeśli spotykamy studenta, który ma chęć i pasję, to zapewniamy mu wszystko, czego potrzebuje, żeby mógł tę pasję realizować. A potem kiedy film już powstanie, zapewniamy mu opiekę promocyjną i dystrybucję festiwalową. Na każdym roku pojawiają się dwie, trzy świetne osoby. Tak jest zresztą na wszystkich uczelniach, i państwowych, i prywatnych.


Maciej Ślesicki, Marcin Dorociński, Lech Dybik i Cezary Pazura na planie filmu ''Show'', fot. archiwum Anny Wróblewskiej

Obserwuję roczną produkcję filmów szkolnych i krótkometrażowych. Muszę powiedzieć, że ostatnie sezony były dla was bardzo szczęśliwe. Wysoki poziom filmów widać było w minionym roku, m.in. na Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Tak, na 25 filmów konkursowych, aż pięć było od nas. Ale naprawdę uważam, że wszystko zależy od studentów. Podam przykład: Alek Pietrzak, reżyser wielokrotnie nagradzanego filmu "Mocna kawa wcale nie jest taka zła'', właśnie przygotowuje debiut fabularny. Jak przyszedł do Szkoły, miał 19 lat i był zupełnie nieznośny. Na pierwszym roku miał same dwóje!  Film jest pasją jego życia, więc kiedy zagroziłem, że go wyrzucę ze Szkoły, dojrzał natychmiast! Dla takich ludzi, którzy pokazują codziennie, że bardzo im zależy, że nie są u nas z przypadku albo z popchnięcia mamusi, że chcą od nas wyciągnąć wszystko, co umiemy, a potem zamienić to na własne artystyczne wizje, warto było zakładać tę Szkołę i warto codziennie w niej bywać.

Szkołę założyłeś w 2004 roku i w październiku zeszłego roku stuknęła wam pierwsza dekada działalności. Zaczynaliście z Bogusławem Lindą od szkoły policealnej kształcącej praktyków, dzisiaj jesteśmy już na wyższej uczelni...

I nie tylko. To jest już cały zespół szkół artystycznych. Składa się z wyższej uczelni, szkoły policealnej, liceum filmowego, a w tym roku otwieramy filmowe gimnazjum. Uczenie młodzieży na poziomie gimnazjalnym i licealnym jest moim autorskim pomysłem i o dziwo wcale nie wyniknęło z pobudek merkantylnych. Otóż obserwując kandydatów na studentów przy kolejnych naborach, ze zgrozą stwierdziłem, że coraz mniej  wiedzą o kulturze świata i własnego kraju, a poziom refleksji na temat otoczenia i życia zbliża się do zera. Myślę, że misją ludzi sztuki jest walka o zmianę tego stanu rzeczy i dlatego w naszych szkołach uczymy młodzież podstaw kultury i staramy się otworzyć im oczy na to, co piękne, bliskie i ważne, a czego nie znajdą na Facebooku. Głęboko wierzę, że szeroko pojęty kontakt ze światem artystycznym, czyni człowieka lepszym. I powinno to dotyczyć już ludzi młodych, na poziomie liceum i gimnazjum właśnie, bo kiedy stają się dorośli, może być za późno. Zawsze powtarzałem, że kultura jest siłą tego kraju i dobrem narodowym. Są dziedziny, w których nigdy niczego nie osiągnęliśmy i nie osiągniemy w konkurencji ze światem, ale w sztuce zawsze byliśmy mocni. Rozbudzona wrażliwość na kulturę  zostanie dzieciom i młodzieży na całe życie, niezależnie czy ktoś będzie później reżyserem czy inżynierem. Ludzie kultury są dla narodu niesłychanie ważni i… mało doceniani. Przemysł kreatywny w Polsce w dużej mierze musi radzić sobie sam, i sobie radzi.

Bo ludzie kultury w Polsce są zdolni i niesłychanie wręcz przedsiębiorczy.

Tak, i dlatego m.in. wprowadziliśmy w WSF kierunek studiów Tworzenie Gier Wideo. To wielka szansa dla utalentowanych twórców, bo przemysł gier komputerowych rozwija się niezwykle dynamicznie.

Maciej Ślesicki, fot.Tomasz Kamiński

Czujesz się w tej chwili przede wszystkim reżyserem, producentem, a może pedagogiem?


Na pewno najmniej czuję się reżyserem. I zresztą zawsze tak było, stąd różne formy mojej aktywności ze Szkołą włącznie. Reżyseria filmowa nigdy nie była w moim życiu najważniejsza i już dawno zdałem sobie z tego sprawę. Mogę to robić, ale nie muszę, bo ważniejsze jest dla mnie, co ugotuję na obiad. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale zobacz jak rzadko robię filmy. Nie mam parcia i chęci do walki, a teraz także czasu, bo mam Szkołę i muszę jej poświęcać całą kreatywną energię. Zawsze mi się wydawało, że w życiu jest tyle do przeżycia poza staniem na planie i użeraniem się z własnym lękiem, niepewnością, dziurawym budżetem… Zazdroszczę kolegom, którzy wierzą, że reżyseria filmowa jest treścią ich życia i zawsze wiedzą co robią. Tylko w taki sposób, dokonując wyboru tego, co najważniejsze, można być wielkim reżyserem. A ja tak nie umiem, bo ważniejsi dla mnie są moi bliscy i cały kolor życia poza tym zawodem.

Kiedyś mi powiedziałeś, że twoje filmy muszą mieć cztery litery w tytule. Pierwszym z nich był debiutancki "Tato". Nie spodziewałeś się, że ten film stanie się wkrótce klasyką lat 90.? 

Dzisiaj przypadek "Taty" nie mógłby się już zdarzyć, bo nikt by takiego filmu nie zauważył na ekranach, krytyka by opluła, a dystrybutor nie wydał grosza na reklamę i od razu sprzedał do telewizji, która by go pokazała po północy. Śmieję się trochę, ale jednak patrząc na to co się sprzedaje, mam pewne wątpliwości… Poza tym mamy dziś kinematografię „dystrybutorską” i to dystrybutor decyduje, co się z naszymi filmami dzieje. Jak się postara, to ludzie zobaczą, a jak coś zepsuje, albo się nie postara… A jeśli dystrybutor decyduje o życiu ekranowym, to może też decydować o ostatecznym kształcie filmu. I się zaczyna… Tato startował na 18 kopiach i sprzedał się sam, poszedł lepiej niż ówczesny "Bond”. Zawsze mówię studentom, że powinni szukać w kinie tylko dwóch rzeczy: prawdy – zwróć uwagę na niewiarygodny sukces frekwencyjny polskich filmów opowiadających o prawdziwych postaciach historycznych – i emocji. Ludzie chcą oglądać filmy emocjonalnie prawdziwe. I nie ma znaczenia w jakim gatunku się obracamy. Może to być kino akcji, ale jeśli jest oparte na prawdziwych, ludzkich przeżyciach i uczuciach, jeśli wywołuje łzy, śmiech, wzruszenie, to gatunek nie jest ważny.

Zdziwiłam się, przyznaję, gdy zrobiłeś film wychodzący od wydarzenia religijnego. Pamiętam dyskusje wokół "Trzech minut", ale ja uważam ten tytuł za twoje osiągnięcie.

To nie jest film religijny, to jest film o Polakach i ich powierzchownej, pozbawionej refleksji religijności. Choć uważam go za najlepszą rzecz, jaką w życiu zrobiłem, było to dla mnie ciężkie przeżycie, bo nikt go nie widział. Ale nie powinienem się dziwić skoro zrobiłem film świadomie odwracający się od komercji, bo po prostu miałem coś do powiedzenia i zapłaciłem za to. Problemem był prawdopodobnie fakt, że tzw. pokolenie JP2 okazało się dokładnie tym, o czym ten film jest, czyli powierzchowną wydmuszką. Młoda, lewicująca krytyka uznała, że chcę odcinać kupony od Papieża, choć było dokładnie odwrotnie, a Kościół zrozumiał, że obnaża to, co płaskie w polskim katolicyzmie. I powstał film dla nikogo, bo zanim widownia szukająca refleksji i silnych przeżyć zorientowała się, że powstał, już zniknął z ekranów.

Ponosisz konsekwencję tego, że przez wiele lat byłeś twórcą „komercyjnym”. U nas się takich wolt nie wybacza. Przeczytałam na Facebooku po ogłoszeniu nominacji do nagród Akademii: „Reżyser 13 Posterunku nominowany do Oscara”. Jak to brzmi?.

Napisałem i nakręciłem serial, z którego jestem autentycznie dumny, który od powstania nigdy nie zszedł z telewizyjnych ekranów, a przecież skończyliśmy go kręcić chyba piętnaście lat temu. Oczywiście, w Polsce się tego nie docenia, ale na świecie ludzie realizujący komedie zarabiają miliony dolarów. To jest najtrudniejszy gatunek. Pamiętam, jak kiedyś na plan "13 Posterunku" przyszedł dziennikarz i siedział cały dzień. Zobaczył jak ciężko harujemy na efekt, że to nie jest zabawa, że Czarek siedem razy zmienia przepoconą koszulę… Wieczorem podszedł do mnie i powiedział: „Przyszedłem, żeby was obsmarować, ale ponieważ widziałem jak ciężko pracujecie i to jest fajne, to nic nie napiszę”. A ja na to: „A może by pan napisał, że ciężko pracujemy i to jest fajne?”. „Nie, na to nie było zamówienia”. Ten serial bardzo wpłynął na emploi i karierę Cezarego Pazury, za co – niestety – czuję się odpowiedzialny. Po prostu, Czarek stworzył tak mocną i wyróżniającą się z nijakości kreację, że zadziałał mechanizm polskiej urawniłowki. A przecież tylko on mógł zagrać tę postać. I zrobił to świetnie.

Taki talent rodzi się raz na pokolenie. Tymczasem dzisiaj gra bardzo mało... Obecnie zupełnie niewykorzystany, po świetnej dekadzie lat 90.

I dlatego jeździ po kraju z kabaretem… Skoro w kinie go nie chcą. Nakręciliśmy niedawno 13-odcinkowy serial komediowy, w którym gra upadłego, niechcianego aktora Cezarego P.  Oprócz solidnej dawki wygłupów, to rzecz z porcją odwagi, ekshibicjonizmu i obrazoburstwa dawno chyba w tym kraju niewidziana. Znowu nie boimy się żadnych tabu, śmiejemy się ze wszystkiego i wszystkich, a najbardziej z siebie.

W pewnym momencie zająłeś się  działalnością producencką…

Firma producencka przy szkole filmowej to istotne wsparcie dla młodych ludzi. Producent z doświadczeniem może autentycznie pomagać i promować debiutantów, absolwentów. Kiedy przyszedł do mnie ze swoim projektem Łukasz Palkowski, od razu wiedziałem, że warto dać mu szansę, bo choć niewiele wtedy umiał, w oczach miał ten dziki blask, właściwy tylko pasjonatom albo wariatom. I na szczęście ma go do dzisiaj. Pracowaliśmy nad scenariuszem, wepchnąłem Łukaszowi na plan z dobrym skutkiem Sonię Bohosiewicz i od tego filmu ruszyła jej kariera, potem był długi montaż… "Rezerwat" okazał się błyskotliwym debiutem i zdobył wiele nagród, ale pieniędzy specjalnych nie przyniósł, podobnie jak "Jeż Jerzy", który w moich założeniach powinien być hitem, a ludzie do kina nie poszli. Pocieszam się satysfakcją, że byłem dość odważny, żeby rzucić się na produkcję animacji dla dorosłych i wymyśliłem do tego filmu parę fajnych scen, wśród nich te najbardziej obrzydliwe. Może dlatego nikt nie chciał tego oglądać? No i scenę z lalkami z sex-shopu latającymi nad Warszawą.

Uwielbiam tę scenę! Na poznańskim Animatorze cała publiczność turlała się ze śmiechu, a ja najbardziej. "Jeż Jerzy" to film o tym, że dzisiaj każdy może być bohaterem, nawet jeśli potrafi tylko puszczać bąki, pod warunkiem, że będą one odpowiednio głośne.

No i chyba tu był pies pogrzebany, bo ludzie nie lubią jak im się udowadnia, że bąki śmierdzą, a oni biją brawo. Może ten film był za mądry dla tych, którzy liczyli na zwykłą zgrywę?


''Nasza Klątwa'', reż.Tomasz Śliwiński, fot.Warszawska Szkoła Filmowa

Na ile czujesz się członkiem filmowego rodu? Twoje filmowe pochodzenie to obciążenie czy pozytywna energia z domu?
 
Absolutnie pozytywna. Wychowałem się wśród filmowców, z mamą (Barbarą Pec-Ślesicką – przyp. red.) spędzałem godziny na planach czy w Zespole „X” Andrzeja Wajdy, który prowadziła, w tych zapyziałych pokoikach przy Puławskiej. Pewnie umrę przez to wcześniej, bo takiemu stężeniu dymu papierosowego nie było chyba poddawane żadne normalne dziecko. Tylko, że nie byłem normalnym dzieckiem, tylko synem mojej matki, a ona jak nie miała co ze mną zrobić, to zabierała mnie do pracy. Nasiąkałem więc atmosferą filmu i dymem „Klubowych” od dziecka.

Filmowy gen przekazywany jest dalej. Twój syn za swoją etiudę zrealizowaną w Warszawskiej Szkole Filmowej otrzymał nagrodę specjalną na 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Jestem z niego bardzo dumny. Jest naprawdę bardzo dobrym operatorem. Radzi sobie teraz świetnie, robi filmy, teledyski. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem.

Razem z Tomkiem Śliwińskim byłeś w tym roku nominowany do Oscara. Dlaczego nie pojechałeś? Taki sukces…

Oj, daj spokój, wszyscy mnie o to pytają. Najpierw Amerykanie z Akademii, którzy byli autentycznie zadziwieni, że ktoś nominowany postanowił nie przyjechać, potem masa ludzi w kraju… A powód jest prozaiczny. To jest szkolny film Tomka Śliwińskiego, jego pięć minut, jego wielki sukces. Jaki byłby ze mnie pedagog, gdybym chciał choćby przez swoją obecność, odebrać mu część tego blasku w jedyne takie dni życia. Byłem nominowany do Oscara jako producent, świetnie. Przywieźli mi z Kalifornii dyplom i powiesiłem go sobie w gabinecie, wystarczy. Szkoły filmowe nie są po to, żeby promować same siebie, tylko po to, żeby promować swoich studentów. To studenci mają osiągać sukces i daj im Boże, jeśli tego właśnie w życiu potrzebują. A moim największym sukcesem jest to, że moja córeczka mnie kocha.


Anna Wróblewska
Magazyn Filmowy SFP, 44/2015
  22.08.2015
fot. SFP
Pieczka wszechstronny
Leszek Olbiński, specjalność – efekty specjalne
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll