Baza / Historia polskiego kina
Baza / Historia polskiego kina
Filmowe miejsca, których nie ma
Takie rzeczy tylko w kinie, czyli o ulicach, budynkach i knajpach, po których zostały wspomnienia oraz sceny filmowe.
Teraz każdy jest światowcem: odprawa, paseczek, laptopik do plastikowego pudełka, pyk, pyk, pyk, sprawne pokonywanie security, hala odlotów, kawka w sieciówce po wcześniejszym pokazaniu karty pokładowej. Nikt się już nie przyzna, że kiedyś terminal Portu Lotniczego Warszawa-Okęcie podniecał i przerażał zarazem, nawet z daleka. Samoloty, dolary, strefa wolnocłowa, wizy, w głowie się kręciło. Wszystko kuszące i zakazane jak łyk piwa dla piętnastolatka. Niby okno na świat, ale jednak zakratowane. Nikt się tam nie zapuszczał, bo po pierwsze kawał drogi od centrum, po drugie trzeba  było mieć paszport i bilet na samolot, który kosztował tyle co półroczna pensja. Stanisław Bareja naturalnie tę niedostępność obśmiał w "Misiu", ale to i tak były gorzkie sceny, i w widzu wciąż coś drży, nawet jak po raz pięćdziesiąty ogląda syna odprowadzającego matkę emerytkę na samolot. Pamiętamy: w związku z zaistniałymi niedogodnościami (żeby wejść na terminal i pożegnać członka rodziny także trzeba mieć bilet, choćby i przeterminowany – taki można kupić u konika) starsza pani proponuje słabym głosem, żeby to syn poleciał, na co chłopak przytomnie odpowiada: „Ale przecież to mama ma mieć operację”. To jest śmiech przez łzy, jeśli komuś uda się je podczas następnego oglądania "Misia" w porę przełknąć, niech zwróci uwagę na stary terminal Okęcia – modernistyczne cacko, zmiecione w 1992 roku przez wzmożony ruch wynikający z otwarcia na świat. Nie było innego wyjścia. To był mały  budynek, ale większego po prostu nie potrzebowano. Okazuje się, że polityka paszportowa miała wpływ na architekturę. Nie miał szans przetrwania ten budynek, przypominający trochę rozwiniętą rotundę, z charakterystycznymi ukosami na górnej części elewacji. Zagrał w kilku filmach. W serialu "Zmiennicy" Barei pojawiał się nawet dość często, wiadomo – lotnisko to dla taryfiarza miejsce złotych żniw, zwłaszcza jak się trafi aktor, który musi zdążyć do Krakowa na spektakl, a samolotem nie może, bo koło odpadło od maszyny i lot odwołany. W jednym z odcinków pędzi więc zmiennik Jacek Żytkiewicz (Mieczysław Hryniewicz), wioząc aktora Wojciecha Rawicza (Jan Englert). Tak zasuwa, że aż go milicja zatrzymuje. Kierowca tłumaczy sytuację, o zrozumienie prosi, wszakże słynnego artystę na spektakl wiezie. Milicjant zerka na tylne siedzenie: „A, Englert, trzeba było tak od razu”.

Zgrzebne wnętrze terminalu widać w "Przypadku" Krzysztofa Kieślowskiego, kiedy główny bohater spotyka się z kolegami, żeby wsiąść do samolotu, który ma eksplodować zaraz po starcie. Dobrze czuć nastrój okęckiego klocuszka, jasnobrązowe ściany, szyby przeszklone, ale z grubymi na kilkanaście centymetrów łączniami, jak w budynkach lipskich. Aż chce się wstać, wybiec i wsiąść w jakikolwiek samolot, nawet jeśli się wcześniej wie, że lądowania nie będzie.

Stary stadion Legii. Pytanie czy zagrał jeszcze w jakimś filmie poza "Piłkarskim pokerem" Janusza Zaorskiego, w którym – co jasne – nie stanowi dekoracji, tylko jest aktorem, uczestnikiem; bez niego nie byłoby filmu. Gdzie jeszcze, poza dokumentami o Świadkach Jehowy (wynajmowali obiekt w celu zbiorowych chrzcin), można zobaczyć cztery wieże oświetleniowe stojące na rozstawionych nogach nad starym stadionem? Odpowiedź jest nieco bluźniercza dla kibica piłkarskiego. Otóż znacznie istotniejsze dla polskiego kina jest to, co stało się na  basenie Legii, po którym została tylko kręta wieża za nową trybuną wschodnią. Na kultowej warszawskiej pływalni, gdzie nie wypadało nie bywać, Roman Polański spotkał Jolantę Umecką i namówił ją na grę w "Nożu w wodzie". To więcej niż "Piłkarski poker", sorry.

Piętnaście minut szybkiego marszu od stadionu Legii stał bułgarski cyrk, przy Kruczkowskiego. Charakterystyczna kopuła wystawała spomiędzy drzew do późnych lat dziewięćdziesiątych, albo dłużej. Otworzyli go za Gierka i w zasadzie prawie natychmiast zamknęli, bo nie spełniał standardów przeciwpożarowych. Wszyscy się zastanawiali o co naprawdę chodzi, ale zdaje się, że był to jeden z tych nielicznych przypadków, w których naprawdę chodziło o bezpieczeństwo. Podobno kopuła była z jakiegoś syntetyku, który płonął jak pochodnia. Zanim zaczął podziemny żywot jako noclegownia meneli, zagrał w "Misiu", miejsce „zmenelone” właśnie. Dwóch pracowników z planu filmowego Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta w pooszukiwaniu dublera Rysia Ochódzkiego, jedzie taryfą do cyrku na libację. To pod bułgarską kopułą siedzi król życia wydający flaszki („Dwie? / Jedną, wozem jestem. / Czy ja palę? Palę cały czas, na okrągło.”). Cyrk na Powiślu zasłynął jako melina-kotłownia. Wypadł bardzo wiarygodnie.

Z kawiarń to trochę szkoda Coala Cafe na Tamce. Była w stylu peerelowskim: czerwone obrusy, znudzone kelnerki, toaleta za 70 groszy, więc zawsze człowiek zostawiał babci klozetowej złotówkę i miał czwartą wizytę opłaconą awansem. Obok były kawiarnie zakładane przez młodych socjalistów, a dalej jeszcze takie stylizowane na PRL, w których kelner udawał olewanie gościa, znudzenie i sztucznie budował atmosferę niezdanego egzaminu. A kilkaset metrów dalej – W „Coali” – autentycznie było trochę jak w kapsule czasu. Studenci dziennikarstwa i filozofii Uniwersytetu Warszawskiego przesiadywali tam w pierwszej połowie poprzedniej dekady całe studia. Czasem nie dało się wejść, bo upodobali sobie to miejsce "Kryminalni" – jako miejsce spotkań operacyjnych. Całą knajpę zajmowali i zastanawiali się, gdzie są groźni bandyci. Bywało, że studentów wpuszczano jako statystów, wtedy z bliska można się było przyglądać trójce kultowych bohaterów granych przez Magdalenę Schejbal, Macieja Zakościelnego i Marka Włodarczyka. Trochę ich tylko blendy zasłaniały. Teraz tam jest zakład kosmetyczny albo sklep monopolowy. Kilkadziesiąt metrów dalej biegnie Nowy Świat. Wielu mieszkańców obecnej Warszawy może tego nie wiedzieć, ale był kiedyś „szerszy w jezdni” i nie wieńczyła go palma. Nawet kawiarnia Nowy Świat była całkowicie pozbawiona politycznych akcentów – po prostu podawano tam dobrą kawę z kremówkami. W 1996 roku kamerę postawił w lokalu Andrzej Żuławski i nakręcił jedną z najdziwniejszych kawiarnianych scen polskiego kina, choć również jedną z bardziej stonowanych w swoim dorobku. Znalazła się w filmie "Szamanka". Scena przedstawia młodych archeologów-intelektualistów, którzy naśmiewają się z Włoszki – głównej bohaterki filmu, nazywając ją umysłową dziewicą. Potem w obronę bierze ją Michał (Bogusław Linda), bo mówi: „Pęknięta żyłka, kraksa i z mózgu wyciera ci się nawet jak masz na imię. Z umysłu nic nie zniknie, bo tam jest dusza, dlatego byli święci prostaczkowie, kretyni. Boże, o takiej duszy, że na mózg nie było miejsca!” Po tych słowach odchodzi, Włoszka natomiast wywraca stolik i robi do kpiących wcześniej głośne: „Bleeeeeeeeee”. Wartością dodaną jest to, że można dokładnie przyjrzeć się jak wyglądała kultowa warszawska kawiarnia zanim zamieniono ją w klub młodzieżowy o zabarwieniu ideologicznym. Kiedy Iwona Petry pokazuje język siedzącym przy stoliku chłopcom, kamera łapie szeroki kadr: widać wspaniałe sztukaterie i kolumny, skromne stoliki i złocone żyrandole jednej z najważniejszych warszawskich kawiarni, po której niewiele zostało. Nowy Świat miał znacznie większy wpływ na film, niż to widać na taśmie. Ponoć właśnie tam reżyser poznał  młodziutką Iwonę Petry i namówił na brawurową rolę w "Szamance", co się skończyło skandalem, ale o niego wszakże chodziło. Może i nasuwa się w tym miejscu porównanie do sytuacji na basenie Legii i Jolanty Umeckiej, ale niestety, jest całkowicie nieuzasadnione.
Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP 43/2014  24 maja 2015 00:33
Scroll