Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Polskie kino na wielkich festiwalach cz. IV
CANNES 2002. Pierwsza po 21 latach Złota Palma dla filmu polskiego! Oglądając „Pianistę” Polańskiego miałem dwukrotnie łzy w oczach, ja, stary wyjadacz, a jurorka Sharon Stone rozpłakała się głośno.
Reżyser odmówił uprzednio wyreżyserowania „Listy Schindlera” o znanym sobie getcie krakowskim, by nie powodować się osobistymi doznaniami, Napisałem: „Polański dochował wierności książce Szpilmana, która uczy historycznej prawdy, dzięki wspaniałej bezstronności: obok dobrych Polaków, są źli Polacy, obok dobrych Żydów – źli Żydzi. Podobnie Niemcy.” Ale polscy krytycy przyjęli film dziwnie nieprzychylnie. Nawet umiarkowany w sądach Tadeusz Sobolewski, nazywając film zaledwie „poprawnym” zarzucił, że „bohater nie za bardzo jest w stanie nas przejąć, jest bowiem tylko biernym obserwatorem”. Przejąłby nas bardziej dowodząc powstaniem w getcie? Inni niezadowoleni zakwestionowali, że film jest polski. A jaki? Polakiem jest bohater i autor książki, a także reżyser. Poza tym operator, kompozytor, scenograf, pianista-wykonawca. Zresztą Polański, odbierając Palmę, powiedział: „Dziękuję za nagrodę przyznaną filmowi polskiemu”.

MOSKWA 2002. Zanussi nie liczył, że coś dostanie od jury za „Suplement”, skoro dwa lata wcześniej dostał tu Grand Prix za film „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”, pierwszy wariant tego samego tematu. Ale jury FIPRESCI nie musiało się ograniczać. Argumentem (poza fascynującym wątkiem poszukiwania Boga) był eksperyment w postaci dokręcenia suplementu do gotowych postaci, scen i sytuacji.

BERLIN 2003. Coś się zaczyna przejaśniać w polskim kinie. Doskonały „Edi” Piotra Trzaskalskiego jest koronnym dowodem, że istnieć powinny również mniejsze kinematografie. Czy wyobrażamy sobie hollywoodzki film o zbieraczu śmieci? Bo ja nie. Edi – bohater skrajnie nieefektowny, a ile umiał światu powiedzieć! Dostał – niebywałe – nagrody wszystkich trzech nieoficjalnych jury: FIPRESCI, ekumenicznego i Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych. A od głównego jury? Nie mógł nic dostać, bo go pokazano wcześniej (zamiast później) na festiwalu w Warszawie. I prawie nikt z poważnych krytyków go nie widział. Więc spudłowaliśmy na własne życzenie. Zirytowany tym przypadkiem utworzyłem (przy pomocy SFP, Ministerstwa Kultury i TVP) małą i tanią Doradczą Komisję Festiwalową, by bywalcy festiwali mogli radzić (nic nikomu nie nakazując, oczywiście), gdzie i w jakiej kolejności posyłać nasze najlepsze filmy. Po pół roku ją rozwiązano, bo zabrakło paru groszy.

KARLOWE WARY 2004. Zawsze przychylny polskim propozycjom festiwal nad Teplą pokazał światu inny film naszej odnowy, „Symetrię” Konrada Niewolskiego, debiutanta bez przygotowania profesjonalnego, za to z osobistym doświadczeniem więziennym. Jego przykry w odbiorze film nie posługuje się tematem ucieczki zza krat, stosuje natomiast ciekawy zabieg happy endu pozornego (lub zastępczego). Dla bohatera kończy się źle, ale boczna postać, starzec przekonany o swej bezwartościowości, znajduje siły, by wyciągnąć rękę do nienawidzącej go córki.

WIESBADEN 2004. Wiesbaden, gdzie Dostojewski przegrał swój majątek (i za co postawili mu tutaj pomnik) uznało się obok bardziej na wschód wysuniętego Cottbus, za świetne miejsce dla zwolenników kina rosyjskiego. Przy okazji akceptuje również filmy dawnego „bloku”. Rosjanie triumfowali, ale Polacy uplasowani się zaraz na drugim miejscu. A dlatego, jak napisał „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, że oba nasze filmy „zerwały z cierpiętniczą obsesją pokazywania społeczeństw postkomunistycznych jako bezradnych i przegranych”. Były to „Pogoda na jutro”, w której Jerzy Stuhr gra kogoś nieoswojonego z upadkiem komunizmu i „Bar na Victorii” Leszka Dawida dowodzący, że emigranci londyńscy bez znajomości języka i praw wybornie sobie radzą. Polak potrafi.
   
CANNES 2005. Emir Kusturica, jeden z trzech dwukrotnych zdobywców Złotej Palmy, jest tym razem szefem jury. Po raz pierwszy urządzono jego ekipie konferencję nie tylko po przyznaniu nagród, ale także pierwszego dnia festiwalu. Ponieważ jeszcze nie bardzo jest o czym mówić, rzucam, że są dwa style prac jury: albo nagrodzić film najlepszy, albo taki, którego twórcy bardzo by nagroda pomogła. „Jaki styl będzie pan lansował?” - pytam. „Panie Płażewski” – odpowiada Kusturica – „Umiem odróżniać dobre filmy od złych. Ja się uczyłem na pańskim <Języku filmu>.” Istotnie, był on wydany po serbsku.

KARLOWE WARY 2005. W bajecznie klasycystycznym, najwytworniejszym hotelu zdrojowiska, który od nazwy „Moskwa” powrócił do pięknej nazwy „Pupp”, objadamy się łososiem i krewetkami, stojąc w kolejce po Pilznera tuż za Vaclavem Havlem, entuzjastą tego festiwalu. Jesteśmy w siódmym niebie. Bo na dwustu kilkudziesięciu festiwalach, w których uczestniczyłem, nie zdarzyło mi się ani razu, aby jury, mając do rozdania tylko pięć nagród – aż trzy przyznało temu samemu filmowi, „Memu Nikiforowi” Krzysztofa Krauzego, który dostał Grand Prix, nagrodę za reżyserię oraz za kreację Krystyny Feldman. Nagroda dla pani Krystyny była oczywista, ale jaka? W regulaminie było o nagrodach nie dla aktorki/aktora, tylko za rolę kobiecą/męską. A przecież Nikifor to „rola męska”!

COTTBUS 2005. Lubię ten najbliższy naszym granicom festiwal (Filmu Wschodnioeuropejskiego), który co roku rzetelnie informuje, które miejsce zajmujemy wśród kinematografii postkomunistycznych. O ich wspólnych trudnościach dowcipnie mówi István Szabó: „Kiedy państwa <realnego socjalizmu> płaciły za produkcje filmów, których znaczna część wyrażała zawoalowany protest przeciw brakowi swobody, wystarczało rzucić w dialogu <Nad krajem gromadzą się ciężkie chmury>, a domyślni widzowie już klaskali; dzisiejsi widzowie tego filmu zastanawiają się już tylko, czy wzięli ze sobą parasol”.

VALLADOLID 2005. Na tym jednym z najstarszych festiwali świata jedyny film z Europy Wschodniej, „Mój Nikifor” Krauzego, dostał nagrodę aktorską dla Krystyny Feldman – dziesiątą nagrodę na szóstym festiwalu tego filmu. Potwierdza to tezę, że jeśli jakiś film polski przeciśnie się do konkursu, to bardzo często zaskarbia sobie uznanie jury. A przeciska się rzadko. Natomiast jako jury FIPRESCI mieliśmy kłopot - wszystkich pięciu jego członków chciało głosować na „Nikifora”. Ale Nagrodę FIPRESCI film już dostał.

CANNES 2006. Znowu problem „przeciśnięcia się”. „Z odzysku” Sławomira Fabickiego nie dostał się do konkursu, ale dostał wyróżnienie jury ekumenicznego. Otóż, jeśli ekumeniści, mogąc na całym festiwalu wyróżnić tylko dwa filmy, wybierają film pozakonkursowy, to logiczny stąd wniosek, że i w konkursie film uplasowałby się na górnej półce.
 
KARLOWE WARY 2006. Pierwszy raz zdarza mi się widzieć na ekranie przyjaciela, zagranego przez aktora. Chodzi o krytyka Tadeusza Sobolewskiego w filmie „Parę osób, mały czas” Andrzeja Barańskiego. Sobolewski był istotnie człowiekiem bliskim Mironowi Białoszewskiemu, bohaterowi filmu. Nie ukrywam, że film należy do kategorii najtrudniej eksportowanych. Wiersze Białoszewskiego bywają trudne nawet dla Polaka, a ich tłumaczenie przysparza dalszych trudności (od tytułu poczynając; w obcych wersjach „mały czas” tłumaczą na „krótki czas”, co jest czymś zgoła odmiennym). W czasie projekcji ludzie masowo wychodzili, a w rankingu krytyków film zajął przedostatnie miejsce. Ale jednak dostał nagrodę aktorską dla Andrzeja Hudziaka. Może więc warto wysyłać na festiwale filmy nie „dla wszystkich”, byle były dobre?

KARLOWE WARY 2007.  Bezspornie najlepszy film roku, „Plac Zbawiciela” Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze, nie dostał żadnej z pięciu nagród, choć w plebiscycie krytyków zajął prawie najwyższe, bo drugie miejsce. Z przecieków wiem, że go wyeliminowano, bo rok wcześniej Krauze zarobił trzy nagrody dla „Mego Nikifora”. Oto dwa problemy: czy po nagrodzie swój następny film twórcy powinni wysłać na znajomy festiwal, czy raczej na jakiś inny? A ponadto: jeśli jakiś film do konkursu przyjęto, to czy jury nie jest obowiązane nagrodzić najlepszego, bez względu na inne okoliczności?


fot.  Akpa

BERLIN 2008.
Jedynym filmem Berlinale, na który wybrała się kanclerz Angela Merkel, był „Katyń” Andrzeja Wajdy. Jako laureat Złotego Niedźwiedzia „za całokształt” reżyser wycofał swój film z konkursu, pozbawiając się bardzo prawdopodobnej nagrody. Ale przy wręczaniu nagród dyrektor Kosslick jedynie „Katyń” wymienił z tytułu. Potrzebny mu był do zakwestionowania tezy, że jakoby filmy nie wywierają już takiego wrażenia na widzach jak dwie-trzy dekady temu. „Jak to nie wywierają?” – grzmiał Kosslick – „A jak było po projekcji <Katynia>? 1700 osób siedziało skamieniałe w milczeniu, zanim zerwała się burza oklasków.”

CANNES 2008. Jadę z misją: mam zmobilizować 26 narodowych sekcji FIPRESCI do swego pomysłu „Najlepsza książka”, przyjętego wcześniej przez Zgromadzenie Ogólne. Jeśli krytyka winna się starać, by widzowie danego kraju mieli dostęp do najlepszych filmów świata, to analogicznie powinna się starać także o dostęp do najlepszych książek o filmie. W każdym kraju, obok książek własnych, drukuje się tłumaczenia, czasem zupełnych bzdetów, głównie amerykańskich. A jaka jest szansa, że w Australii przełożą świetną książkę grecką? Zerowa. Otóż znawcy z sekcji narodowych mają obiektywnie wyłapywać najciekawsze pozycje, opatrywać je komentarzami i e-mailami wydawnictw, a informacje o tych udanych książkach tłumaczyć i posyłać na biurko wszystkich potencjalnych wydawców w kraju. Takich pierwszych 25 książek z 7 krajów (w tym naturalnie z Polski) już opublikowaliśmy na witrynie FIPRESCI, a w polskim brzmieniu wysłaliśmy 27 polskim wydawcom. Miejmy nadzieję, że sekcje narodowe nie będą się lenić, a wydawcy z różnych punktów globu pozawierają niejedną korzystną umową (autor grecki będzie zapewne mniej łasy na honorarium od hollywoodzkiego).

COTTBUS 2008. Kontakt z bliskim terytorialnie Chociebużem ogromnie się pogorszył, zamknięto remontowany most na Odrze w Słubicach. Zapraszający Niemcy podpowiadają: to niech pan jedzie okrężną drogą do Berlina, a my pana spotkamy na dworcu i do Cottbus dojedziemy autem. Pociąg kończy bieg w Berlinie Wittenbergu, na odległych wschodnich przedmieściach, których nie ma nawet na dużych mapach Berlina. Auto czeka. Szofer z Cottbus nie zna tych przedmieść, ale ma w wozie urządzenie, które dyktuje którędy jechać. Jest późno, a ja szczególnie się spieszę, bo za godzinę wyświetlany będzie na festiwalu "Tulpan", współprodukowany przez Polskę, ze świetnymi zdjęciami Jolanty Dylewskiej, ale prawie bez akcji. Ciekaw więc jestem, jak to przyjmie widz niemiecki. Wzdycham, by wreszcie wydostać się z berlińskich uliczek, a my ciągle nie wyjeżdżamy na szosę. Nagle orientuję się, że w tym miejscu już byliśmy. Mówię to szoferowi, ten uważnie słucha prowadzącego nas głosu, a ten kategorycznie każe skręcać w lewo. Kluczymy znowu niemal kwadrans i raptem po raz trzeci docieramy do tego samego skrzyżowania. Znowu kategoryczny głos nakazuje - w lewo! „Na Boga, skręcaj pan w prawo!” - wołam. Skręcamy w prawo. Po minucie jesteśmy na szosie, a w kinie na pięć minut przed rozpoczęciem. Film Dworcewoja i Dylewskiej podoba się. Dostanie nagrodę za reżyserię.

BERLIN 2009.W konkursie siedem wielkich nazwisk, w tym Andrzej Wajda. Werdykt jury odrzuca wszystkich sześciu twórców, dając nagrodę specjalną Alfreda Bauera tylko Wajdzie,  „ponieważ <Tatarak> otwiera nowe horyzonty w sztuce filmowej”. Chodzi oczywiście o oszałamiające zintegrowanie adaptacji literatury, filmu o robieniu filmu i osobistego dramatu Krystyny Jandy. Wielki polski sukces! Tym ciekawszy, że nasz widz jeszcze nic o filmie nie wie, bo w kraju widziało go zaledwie kilkanaście osób. Widzieli natomiast film niemieccy krytycy i zareagowali wyjątkowo pochlebnymi recenzjami. Zestawiam głosy czterech najważniejszych dzienników, co najmniej dwa z bardzo oryginalnymi pomysłami krytycznymi. Po powrocie proponuję te głosy redaktorowi kulturalnemu „Gazety Wyborczej”, by poinformować czytelników szerzej o sukcesie i o nieznanym jeszcze filmie. Podrzucam tekst. Następnego rana kupuję „Wyborczą” i tekstu nie znajduję. „Tak, daliśmy pański tekst na prowincję, ale kiedy zaczęliśmy drukować wydanie warszawskie przyszła wiadomość o Polańskim, którą uznaliśmy za ważniejszą”. Czytam, co też się wydarzyło Polańskiemu? Otóż nic się nie wydarzyło. To tylko sędzia, który miał ogłosić datę rewizji procesu Polańskiego (o stosunek z nieletnią) oznajmił, że ów termin poda w czasie późniejszym. Wyrzucenie tekstu o „Tataraku”, to ciekawy przyczynek do hierarchii wartości wyznawanej przez nasze media.

CANNES 2009. Na 62. MFF w Cannes tak jakby nie było Polaków. Za komuny państwo, jedyny producent, dbało przynajmniej o jedno. Wiedząc, jakie filmy będą niebawem skończone, typowało: to dajmy na Wenecję, to na Berlin, a to, jeśli się nie dostanie na Cannes, to będzie na Karlowe Wary. Dziś nie istnieje żadne porozumienie producentów, każdy robi, co chce i to skutkuje takimi właśnie nieobecnościami, rozsiewającymi na cały świat nieprawdziwe przecież wiadomości, że w Polsce nie zrobiono nic ciekawego. Formalnie wymieniono nas jako - w jednej dziesiątej - producenta „Antychrysta” Larsa von Triera. Nie mamy szczęścia do współprodukcji z wielkimi nazwiskami: „Nightwatching” był bardzo słabym filmem wielkiego Greenawaya, ale „Antychryst” jest zdecydowanie najgorszym filmem von Triera. Sztuczny, manieryczny, pozerski, histeryczny, nadęty. Prowokacyjna dedykacja filmu Tarkowskiemu wywołała gwizdy. Żeby choć trochę poprawić humor poszedłem na jedyny film, wymieniany jako polski, na 12-minutowych „Małżonków”, wyprodukowanych przez Filmówkę w Łodzi. Ale film wyreżyserowany został przez Amerykankę, 23-letnią Darę van Dusen. A więc znowu nie przez Polaka? Ale może to właśnie warto było pokazać za granicą? Jak liryczny esej o lęku przed macierzyństwem zrobiła realizatorka, która z USA do Polski przyjeżdża uczyć się filmowania. Tyle, że do Cannes nie przyjeżdża się, by oglądać krótkie metraże. „Małżonków” obejrzało ze 150 osób na 10 tys. przybyłych.
Jerzy Płażewski / Magazyn Filmowy SFP 3/2009   15 września 2011 19:06
Scroll