Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Polskie kino na wielkich festiwalach cz. I
Powiem truizm: znajomość i szacunek dla kina polskiego za granicą wynikły (i wynikać będą) nie z milionów dolarów na reklamę – tych jest w każdym ustroju za mało – tylko z naszego uczestnictwa w międzynarodowych festiwalach filmowych. Tam, w warunkach mniej więcej uczciwej konkurencji, wstępujemy w szranki także z najbogatszymi i najlepiej wprowadzonymi na rynki kinematografiami.
Stąd historia polskiej kinematografii, w stopniu większym niż się zwykle przypuszcza, kształtowana była sukcesami (i porażkami) festiwalowymi. Dlatego jest niebywale ważne, by te sukcesy (i porażki) znać, by wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Toteż dzieje naszych bytności festiwalowych – zwłaszcza tych najważniejszych, opiniotwórczych – są konieczne do napisania wraz z całą dumną listą nagród. To jest jednak robota na dobrych lat kilka. A może nawet nie dla jednego autora, ale całego zespołu.

Moje zadanie jest daleko skromniejsze. Jeżdżę na festiwale od 54 lat. Widziałem niejedno na ponad 200 imprezach. Ale nie byłem przy wielu ważnych faktach z tego obszaru. Nie uczestniczyłem w słynnym Cannes 1968, kiedy Godard i Truffaut udaremnili rozsunięcie festiwalowej kurtyny, zrywając imprezę (i pozbawiając bardzo prawdopodobnej nagrody „Żywot Mateusza” Witolda Leszczyńskiego). Nie byłem w Wenecji, gdy Złotego Lwa św. Marka przyznano w 1984 r. Krzysztofowi Zanussiemu za „Rok spokojnego słońca”. Itp., itd. To, co tutaj spisuję, to tylko wyrywkowe, osobiste obserwacje i wspomnienia, jakby surowiec do dopiero mogącej powstać polskiej historii festiwalowej. Myślę jednak, że owe noty mogą mieć pewną wartość. I to z dwóch powodów. Że są to wyłącznie wspomnienia naocznego świadka. I że wszystkie cytaty zawarte w cudzysłowach są dosłownymi cytatami z epoki, czasem mogą więc odbiegać od opinii wygłaszanych dzisiaj, z perspektywy czasu.
 
KARLOWE WARY 1954. Pierwszy raz – za granicę! Pamiętam, jak zazdrościłem krytykom, którym dawano paszporty na festiwale. W końcu jednak partia nie znalazła dalszych pretekstów, by nie wypuszczać w świat redaktora działu filmu w „Przeglądzie Kulturalnym” (który to dział redagowałem z Adamem Pawlikowskim). W Karlowych nie pokazaliśmy wybitnej „Celulozy” Jerzego Kawalerowicza i może słusznie, skoro wiadomo było, że tu pierwsze nagrody przyznają tylko filmom radzieckim. Posłano „Pościg” Stanisława Urbanowicza, w którym agent imperializmu otrzymał polityczną misję trucia polskich koni. Ale na osłodę jeszcze dwie inne komedie: „Przygodę na Mariensztacie” Leonarda Buczkowskiego i „Sprawę do załatwienia” Jana Rybkowskiego. Pisałem: „Choć pierwsza nie była żadnym arcydziełem, a druga miała aż żenujące braki, to nie jest prawdą, że film o imperialistycznym sabotażyście ma być potrzebniejszy od komedii o architekcie-zadufku”.
 
CANNES 1956. A więc Lazurowe Wybrzeże i malowniczy bulwar Croisette (na którym po mroźnej zimie połowa palm wymarzła). Mną, nowicjuszem, opiekuje się redaktor naczelny „Cahiers du Cinéma”, André Bazin, rzetelnie zainteresowany kinem polskim, który zamówił u mnie dwa wielkie artykuły o Wajdzie, Munku, Kawalerowiczu i żelaznej kurtynie. Zaraz w pierwszej korespondencji do „Życia Warszawy” donoszę o skandalu: delegacja RFN zażądała wycofania rzekomo „antyniemieckich” filmów „Noc i mgła” Alaina Resnais (o Auschwitz) i naszego „Pod jednym niebem” Kurta Webera (o gettach). Francuzi i Polacy oba filmy wycofali, licząc, że z kolei Niemcy wycofają „Niebo bez gwiazd”, atakujące NRD. Niemcy tego nie zrobili. Ale ich film wycofał sam festiwal. Delegacja z Bonn obraziła się i opuściła Cannes. Tymczasem w konkursie wyświetlono „Cień” Kawalerowicza, przyzwoity, ale jak dla mnie, nie rewelacyjny. Choć, pisałem, pewien krytyk portugalski twierdził, że napięcie w „Cieniu” jest mocniejsze niż w filmie Hitchcocka „Człowiek, który wiedział za dużo”. Voilá. W zakończeniu napisałem proroczo: „Z pewnością powrócimy za rok pod palmy Croisette; niewykluczone, że przywieziemy FILM jeszcze ciekawszy i piękniejszy”.
 
 
fot. Akpa

CANNES 1957.
Hurra! Dziś jest aksjomatem: czołowa, druga nagroda dla „Kanału” Andrzeja Wajdy była kamieniem milowym w zdobywaniu przez Polskę światowego uznania. Ale wówczas w Cannes, nawet po otrzymaniu nagrody, nie było to jeszcze takie oczywiste. Np. kompletnie zapomniano o Złotej Palmie 1957, o najgorszym bodaj filmie Williama Wylera „Przyjacielska perswazja”, bezlitośnie wygwizdanym przez krytyków. Znaczenie „Kanału” szybko rosło, zwłaszcza, że nagrodzono go ex aequo z innym arcydziełem, „Siódmą pieczęcią”, także nieznanego wówczas nikomu Ingmara Bergmana. Cytowałem zgodne zachwyty krytyków, często stawiających film Wajdy na pierwszym miejscu. Przypomnę tylko jedną opinię, opublikowaną przez najpopularniejszego krytyka francuskiego, Jeandera: „Wielkie dzieło! Bez wątpienia nazwisko Andrzeja Wajdy przejdzie do historii kinematografii… Pogrążyło widzów w zdumionym skupieniu”. Na dwa dni przed nagrodami odbyło się zebranie ogólne FIPRESCI, na którym broniłem polskiego wniosku, by Nagroda Krytyki przyznawana była nie raz w roku, jak dotąd, za każdym razem gdzie indziej, tylko na wszystkich opiniotwórczych festiwalach, dla obiektywnego przeciwstawienia się niekompetentnym, przypadkowym jurorom. Nie od razu, ale w końcu tak się stało.
 
BRUKSELA 1958. To data wielkiej wystawy światowej, na której wszyscy pokazywali, czego mają najmniej: USA wielowiekową historię, Francja tanie mieszkania robotnicze, a ZSRR modę damską. Polsce oszczędny Gomułka nie pozwolił zbudować pawilonu. Ale na jednorazowym festiwalu filmów eksperymentalnych pokazaliśmy towar w dobrym gatunku. Pierwszą nagrodę, za „Dom”, zdobyli wspólnie Jan Lenica i Walerian Borowczyk, a trzecią, za „Dwóch ludzi z szafą”, Roman Polański. Nagrody były pieniężne i hojne. Czy z tego właśnie powodu wszyscy trzej reżyserzy z robieniem filmów wynieśli się za granicę?
 
SAN SEBASTIAN 1958. Wbrew zasadzie, że na festiwale wysyła się filmy smutne, bo komedie mają mniejsze szanse, wysłano tu farsę Tadeusza Chmielewskiego „Ewa chce spać”. Absurdalna wizja socjalistycznego okresu „błędów i wypaczeń” (plan miasta u szefa policji „ściśle tajny”; kobiecy hotel robotniczy zapełniony nielegalnie sypiającymi tu mężami) bardzo się spodobał. Dostałem przeciek z jury, że film ma niemałe szanse na Złotą Muszlę. Ponieważ przy nagradzaniu filmów ma często znaczenie, czy twórca jest na miejscu, upraszałem pana Tadeusza, by został do zakończenia. Tymczasem władza ludowa nakazała mu wracać dwa dni po projekcji, a dyrektywy partii były święte. Reżyser, z duszą na ramieniu, jednak został. I pierwszą nagrodę otrzymał.
 
CANNES 1959. Urząd kinematografii, wiadomo przez kogo inspirowany, wysyła nie „Popiół i diament”, najlepszy film polski w ogóle (nagrodę mieliśmy w kieszeni), tylko „Małe dramaty”, film Janusza Nasfetera o dzieciach. Gdy po filmie idziemy zjeść kolację do Chez Félix Nasfeter ma do mnie pretensje, że nie chwalę bezkrytycznie, a Aleksander Jackiewicz – że kategorycznie nie potępiam. W pół roku później szef kinematografii, prokurator Lewiński, na własną odpowiedzialność wysyła film Wajdy do Wenecji, ale poza konkursem (dostanie Nagrodę Krytyki, jedyną mu dostępną). Lewiński za samowolę wylany zostanie z pracy, a „Popiół i diament”, już legalnie, dostanie nagrody na festiwalach w … Ibadanie i w Addis Abebie.
 
MOSKWA 1961. Na swym drugim festiwalu (Moskwa odebrała Karlowym Warom lata nieparzyste) pokazaliśmy „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskiego o barbarzyńskim bombardowaniu Drezna przez Amerykanów. Nie należał do najlepszych, ale dobrze, że pokazano go właśnie w Moskwie. Pisałem: „Andrzej Łapicki gra tam uciekiniera z obozu, który cały przesiąknięty jest żądzą zemsty i dopiero w trakcie koszmarnej nocy powoli się przekonuje, że odwet i śmierć nie mogą rozwiązać niczego”.
 
CANNES 1962. Znów wspaniała decyzja polityków od kultury. Zamiast wysłać brawurowy debiut Romana Polańskiego „Nóż w wodzie”, postanawiają wysłać „Dom bez okien” Stanisława Jędryki, dziś zupełnie zapomniany. Rezultat łatwy do odgadnięcia.
 
CANNES 1963. Przypadek podobny do premiery „Kanału”, tylko w wymowie mniej wesołej. Bo nie natychmiast po festiwalu, ale z pewnym opóźnieniem, zorientowaliśmy się, że „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa, to zamknięcie „wielkiego sezonu” szkoły polskiej, po którym przyjdzie wieloletni zastój. Ale to zakończenie wypada godnie, że zacytuję zdanie nadającego ton „Le Monde”: „Koniec tygodnia byłby przygnębiający, gdyby nie interesujący film polski o obsesji straconego czasu. Jest to jedno z tych dzieł, które najlepiej pozwalają zrozumieć, czym była wojna dla całego pokolenia Polaków, do jakiego stopnia zostało zranione i naznaczone.”
 
WENECJA 1963. Trochę już zapomniane „Milczenie” Kazimierza Kutza wyświetlono drugiego dnia festiwalu i sprowokowało ono obszerną dyskusję o tendencyjności. Dość stronniczo zarysowana postać starego proboszcza, który bierze w obronę prześladowanego chłopca, wywołała ataki na staroświeckość stylu, nadmiernie odsłaniającego tendencje autora. Np. L. Pastelli w „Stampa Sera” pisał: „Film usprawiedliwia swą obecność w Wenecji, ale potwierdza przerost tezy, konstrukcji, symetrii, który staje się coraz bardziej cechą charakterystyczną filmów polskich”. Popierałem go, gdyż właśnie środki „nowofalowe” (lekka, ręczna kamera, niekrępujące mikrofony, ultraczuła taśma) wyzwoliły kino z atelier. Pisałem, że teraz „można dopuszczać do głosu przypadek, skutecznie gmatwający umyślność konstrukcji, tworzyć typy i sytuacje autentyczniejsze niż mogła je przewidzieć sama tylko wyobraźnia scenarzysty. Można pozostawić niedookreślenia w narracji, zaprzęgając do roboty wyobraźnię widza. Co się straci na pięknych kompozycjach i efektach światłocienia, to się zyska na prawdopodobieństwie i prawdzie”.
 
CANNES 1964. Zrobiliśmy niespodziankę, właściwie bez precedensu w kinie światowym. „Pasażerka”, przerwana przez śmierć Andrzeja Munka w wypadku, nie została hollywoodzkim obyczajem dokończona przez najętego wykonawcę. Po prostu przyjaciel zmarłego, Witold Lesiewicz, nic nie dokręcając, zmontował tę relację o „epoce pieców” w logiczną całość i wydobył z niej „piękno niedokończonego marsza pogrzebowego”.
 
MANNHEIM 1965. Kręte bywały drogi debiutantów, szybko wyrastających ponad tłum. Dla krytyki okazało się z miejsca oczywiste, że zdolny scenarzysta (i bokser) Jerzy Skolimowski, to tęgi materiał na reżysera. Zarówno debiutancki „Rysopis”, jeszcze w łódzkiej Filmówce ścibolony z kawałków taśmy przyznawanych studentom na krótkie wprawki, a potem już w warunkach normalniejszych ukończony „Walkower”, zapowiadały twórcę dużego kalibru. Ale na światowe zapasy w Cannes wysłano - bez szans - akademicki, przestarzały „Pierwszy dzień wolności” Aleksandra Forda, skwitowany lekceważącymi recenzjami. „Walkower” doczekał się tylko mizerniejszego Mannheim i tam od razu złapał II Dyplom. W parę miesięcy później zajął aż III miejsce na liście najlepszych filmów roku w renomowanych „Cahiers du Cinéma”.
Jerzy Płażewski / Magazyn Filmowy SFP 3/2008   15 września 2011 19:09
Scroll