PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU

1 czerwca do polskich kin trafia "Projekt Nim", jeden z filmów tegorocznego Planete + Doc Film Festival. Nagrodzony Oscarem za „Człowieka na linie” James Marsh przedstawia w nim kontrowersyjny eksperyment, w którym mały szympans miał zostać wychowany w ludzkiej rodzinie. W rozmowie z serwisem portalfilmowy.pl Marsh opowiada losy Nima i  jak powstawał film. Mówi też o miłości do dokumentów realizowanych z fabularnym rozmachem i niezwykłej więzi z bohaterem swojego oscarowego dzieła.

Już po „Projekcie Nim” zrealizował pan fabularny film „Shadow Dancer”. Niewielu jest twórców, którzy równolegle tworzą w obu gatunkach.

Tak, z reguły przechodzi się z fabuły do dokumentu. Teraz jednak granice się zacierają. Ja pozostaję szczęściarzem. Dla mnie to wielki przywilej, że mogę kręcić zarówno filmy dokumentalne, jak i fabularne.  W tym drugim przypadku problemem są oczywiście finanse. Z dokumentami kłopot polega na tym samym, ale potrzebna jest zdecydowanie mniejsza suma pieniędzy (śmiech). Jeśli chodzi o sam proces twórczy, mam bardzo podobne podejście. Skupiam się na narracji i strukturze historii. W obu przypadkach szukam identycznych punktów zaczepienia, najlepszego momentu wyjścia do opowiedzenia konkretnej historii. Skrajnie różne są jedynie środki, których używam do produkcji.  Na planie filmu dokumentalnego mam do czynienia z prawdziwymi ludźmi, którzy sięgają do swoich wspomnień i opowiadają, bazując na własnych doświadczeniach. Na planie filmu fabularnego staję przed aktorami, którzy udają na moje życzenie. Staram się traktować jednych i drugich tak samo. Zawsze chcę, by bohaterowie moich dokumentów i aktorzy, zatrudnieni do mojej fabuły czuli się równie komfortowo, by mi zaufali. Wtedy mogą się przede mną odsłonić lub pokazać wszystko, na co ich stać. To nie jest trudne, a niezwykle odświeżające, kręcić na zmianę fabuły i dokumenty. Zmieniają się wyzwania, zmienia się rytm pracy.


Kadr z filmu " Projekt Nim", fot. Against Gravity

Czy doświadczenie dokumentalisty, który musi sprawić, że prawdziwi bohaterowie poczują się komfortowo, pomaga w relacjach z gwiazdami Hollywood, jak Clive Owen z „Shadow Dancer”?

Clive jest doskonale znany na całym świecie, ale to bardzo skromny i porządny człowiek. Pracowałem kiedyś z popularnym aktorem, mniejsza o nazwisko, który był nieznośny na planie. Ścieraliśmy się każdego dnia. Tak po prostu jest. Kiedy zależy mi na zrealizowaniu filmu, to nawet kapryśna gwiazda mnie nie powstrzyma.

Nic nie powstrzyma pana także przed wprowadzaniem elementów kina fabularnego do filmów dokumentalnych. Nagrodzonego Oscarem „Człowieka na linie” ogląda się jak film o skoku na bank, caper movie.

Albo heist film, jak mówią inni. Moje dokumenty pozostają bardziej pod wpływem mojej pracy nad fabułami, nie odwrotnie. Jedną z moich największych radości na planie filmów fabularnych jest poczucie większej kreatywności, większej swobody technicznej. Doceniam niespotykane przy filmie dokumentalnym możliwości związane z pracą operatorską. Czasem staram się przemycić niektóre rozwiązania w swoich projektach dokumentalnych. „Człowiek na linie” ma fragmenty, jak z kina niemego oraz rekonstrukcje, jak ze wspomnianych heist movies. Dlaczego nie? To się doskonale sprawdziło. Są ludzie, którzy patrzą sceptycznie na wszelkie inscenizacje w dokumentach. Nie obchodzi mnie ich zdanie, nie zamierzam podejmować dyskusji. Według mnie w filmie nie istnieje pojęcie rzeczywistości. W chwili, w których dokonujemy cięć montażowych przestajemy mieć do czynienia ze światem realnym.  To wspaniałe, że mogę używać różnych środków filmowych w dokumentach, wszystkie swoje dzieła realizuję z myślą o kinie, o dużym ekranie. Staram się, by wizualnie wszystko było pod kontrolą i robiło ogromne wrażenie. „Człowiek na linie” to najbardziej ekstremalny przykład. Jako dokument opowiada prawdziwą historię, cała relacja oparta jest na faktach. Mniej więcej. Jak w każdym filmie dokumentalnym (śmiech). W tym samym czasie sięgam po techniki jak z francuskiego filmu o skoku na bank, realizowanego w latach 50. XX wieku.

Philippe Petit uczy nas w pańskim filmie, że „życie powinno się żyć na krawędzi”.

To niezwykła osoba. Spędziłem z nim dwa lata i wiem, że może też być frustrujący. Wielokrotnie wybuchały między nami kłótnie, także na temat samego filmu. Pomimo takich doświadczeń, zaprzyjaźniliśmy się.  Jednym z powodów, dla których nakręciłem „Człowieka na linie” była zgoda samego Petit. On zaufał, że zrobię to właściwie, że zrozumiałem czym była piękna rzecz, której dokonał. Nie byłem pierwszym filmowcem, który zwrócił się do niego z propozycją zrealizowania dokumentu w oparciu o historię jego życia. Byłem chyba czterdziesty na liście. Mimo to zdobyłem jego zaufanie. Myślę, że zdecydowała podobna filozofia życiowa.  Oczywiście on korzystał z niej w pełniejszy, odważniejszy, bardziej kreatywny sposób. Podobieństwa pozwoliły nam jednak zbliżyć się do siebie, osiągnąć w rozmowie małżeński poziom intymności. Kłótnie też były małżeńskie, ale nie zachwiały wzajemnym szacunkiem.  Petit może być doskonałym przykładem, wzorem do naśladowania. Kilka tygodni temu zdecydowałem się po raz pierwszy pokazać „Człowieka” mojej 9-letniej dziś córce. Nie dlatego, że to film tatusia. Po prostu czułem, że powinna to zobaczyć. To co robi Phillipe jest pożyteczną nauką dla dziecka. Inspirująca jest jego odwaga, fakt, że się nie poddaje, stara się dokonać niemożliwego.

Motto filmu to słowa, które Petit wypowiada pod koniec filmu: „powinno się ćwiczyć bunt, odmówić bycia związanym przez reguły, odrzucić własny sukces, nie zgodzić się na powtarzanie samego siebie. Trzeba widzieć każdy dzień, każdy rok, każdy pomysł jako prawdziwe wyzwanie”. Wówczas my też będziemy człowiekiem na linie.

Kiedy słyszymy te słowa, widzimy już samotnego człowieka. Philippe wciąż balansuje na linie, ale nie ma wokół niego znajomych. Jego ambicja i dążenie do artystycznej perfekcji sprawiły, że stracił przyjaciół. Koszt też jest ważny. To słodko-gorzki kontekst filmu. Może nie zdradził swoich bliskich, ale na pewno ich opuścił. I widać jak zmartwieni są z tego powodu. Więź została zerwana.  Musimy zapłacić cenę za każde osiągnięcie. W historię człowieka, który przeszedł na linie między wieżami World Trade Center wpisana jest nie tylko owa cena, ale również strata życia, utrata niewinności, a w końcu zniknięcie budynków. To, czego symbolem są wieże w Nowym Jorku, nadaje zupełnie inny ciężar. A film stara się go z pokorą udźwignąć. To rodzaj alternatywnego wspomnienia, związany z WTC. Byłem w Nowym Jorku, kiedy zniszczono te budynki. Widziałem moment runięcia jednej z wież, znałem jedną z osób, które zginęły 11 września w World Trade Center. Na tym poziomie to była również bardzo osobista historia.  Chodzi o rodzaj odrzucenia. Albo lepiej – to propozycja innej formy spektaklu. Petit składa hojny dar kreacji, a realizując go jest gotów poświęcić życie. Balansując na linie zaprzecza grawitacji, prawom natury, ludzkim doświadczeniom. To z jednej strony prosta historia o mężczyźnie, który marzył, by zrobić coś szalonego, ale z drugiej w jego działanie wpisana jest głębia znaczeń. Film próbuje wskazać niektóre z nich. I powraca przykazanie, w które głęboko wierzę: nie przestrzegaj reguł. Myśl ponad nimi, pod nimi, obok nich. Nie czyń, co ci nakazano.

„Człowiek na linie” należy dzięki temu do filmów, które mogą wpłynąć na zmianę życiowych postaw wśród widzów. Na pana życie mógł też wpłynąć otrzymany za film Oscar.

I tak się stało. Na szczęście w dobrym znaczeniu tego słowa. Do tego momentu próba realizacji każdego filmu przypominała walkę. Poszczególne produkcje wydawały się oddzielonymi bytami. Sukces jednego filmu nigdy nie prowadził do możliwości realizacji następnego.  Kiedy realizowałem „Człowieka na linie” mieszkałem w Stanach Zjednoczonych. Jako filmowiec musiałem walczyć o możliwość godnego utrzymania rodziny. Po ukończeniu „Człowieka...” postanowiłem wyjechać, osiąść w Europie, wydawało mi się, że tu będę mógł skupić się na samej twórczości. I okazało się, że miałem rację. „Człowiek na linie” był też sukcesem komercyjnym. Producenci zarobili na nim pieniądze. Ja nie, ale oni tak (śmiech). Po otrzymaniu Oscara zyskałem reputację i pieniądze na "Projekt Nim" znalazłem bardzo szybko. 

Nie chciał pan wykorzystać Oscara, by zbudować sobie karierę w Hollywood?

Nie. Kto by zechciał? (śmiech).  Oczywiście, pewnie jest wielu ludzi, którzy chcieliby pracować w Hollywood, ale ja do nich nie należę. Większość produkowanych tam dzieł to śmieci. Ja nie chcę spędzić życia na produkcji śmieci.  Sam Oscar to dokonanie, którego nikt mi już nie odbierze, jestem z niego szczęśliwy. Wcześniej traktowałem to cynicznie. Miałem nawet pomysł, by nie pójść na ceremonię. Poszedłem. I to była najlepsza noc w moim życiu. Było fantastycznie.

 


 

Ian Pelczar
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  1.06.2012
Zobacz również
James Marsh: nie przestrzegajcie reguł! Hollywood produkuje śmieci!
"Głupi, głupszy i najgłupszy" w kinach od 1 czerwca
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll