PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  15.12.2011
Festiwalowiczom, kinowym zapaleńcom, a przede wszystkim wielbicielom filmów Wojciecha Smarzowskiego udało się już zobaczyć jego najnowszy obraz. Przy okazji przedpremierowych pokazów "Róży" w kinie Atlantic, zachęcamy do lektury wywiadu z reżyserem.

Gabriela Urbańska: Zaraz po nakręceniu „Wesela” w jednym z wywiadów stwierdził pan, że od czasów „Konopielki” Witolda Leszczyńskiego niewiele ciekawych rzeczy dzieje się w polskim kinie. Na ile mówił pan serio?


Wojciech Smarzowski: Mówiłem serio, ale to było dawno temu. Teraz sytuacja się zmieniła. Ostatni Festiwal w Gdyni miał kilka dobrych filmów.  Zdecydowanie powyżej średniej, a średnia do tej pory to trzy filmy, o których warto mówić. W tym roku było ich sześć, może  siedem. A wcześniej pojawiły się: "Nikifor", "Sztuczki", "33 sceny z życia", "Symetria", "Wszystko będzie dobrze", "Wszystko co kocham", "Wojna polska-ruska" oraz jeszcze kilka innych.


Wojciech Smarzowski, fot. Akpa

Podczas pracy nad „Różą”, pytany o szczegóły scenariusza żartował pan, że będzie to komedia romantyczna. Komedia to nie jest, ale niewątpliwie to najbardziej romantyczny film w pańskim dorobku. Z moich obserwacji wynika, że z projektu na projekt tego romantyzmu jest co raz więcej. Staje się pan bardziej sentymentalny?

Starzeję się (śmiech). Ważny jest fakt, że scenariusz do „Róży” napisał Michał Szczerbic a nie ja, dlatego ta historia  z założenia musiała być inna. Nie chcę zamykać się wyłącznie w świecie swoich opowieści.

Jak wygląda praca nad cudzym tekstem?

Cudzy czy nie, tekst zawsze minimalnie się zmienia podczas kręcenia filmu. To jest wpisane w proces robienia kina. Czasem się z Michałem zgadzaliśmy, czasem nie. Ważne, że to była  gra do jednej bramki.

Dużo inspiracji czerpie pan z literatury. Podobno zamierza pan zekranizować powieść „Pod mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha  oraz „Toksymię” Małgorzaty Rejmer ?

Ale pierwszy w kolejce jest film „Drogówka” tym razem według mojego scenariusza. Opowieść o gliniarzach: siedem dni, siedem nocy, siedem grzechów głównych. Akcja rozgrywa się współcześnie w Warszawie. Następny w kolejce odśnieżania jest film na podstawie książki Pilcha „Pod mocnym aniołem”. Napisałem adaptację. Mam pomysł na ten film, bardzo w niego wierzę. Myślę, że to będzie ciekawe doświadczenie. Poza „Toksymią” myślę też o książce „Klara” Izy Kuny.

… „Kieszonkowy atlas kobiet” Sylwi Chutnik?

Zrobiłem wstępne podejście, ale bez sukcesu.  Nie oceniam, nie twierdzę, że coś jest dobre, albo złe. Po prostu w zderzeniu ze mną teraz, to nie miałoby racji bytu. Jestem zaprojektowany na kilka pomysłów i prawdopodobnie wcześniej umrę, zanim je wszystkie zrealizuję. Dlatego nie szukam nowych tematów za wszelką cenę.  Jeśli się trafią - to dobrze. Zmieniam się, i zmieniają się okoliczności. Jednak w  tej chwili wiem, co chcę robić przez najbliższe lata.
 
Czy „Drogówka” będzie mocnym, bezwarunkowym, krwawym filmem akcji, czy raczej pamfletem?


Mam nadzieję, że to będzie wzruszał, prowokował, szarpał, drążył i dostarczał emocji.

Biorąc pod uwagę specyfikę pańskich filmów, zwykło się o panu mówić jak o trzecim z braci Coen. Porównanie wydaje mi się niekoniecznie trafne, choćby przez zupełnie inny rodzaj humoru…

Zgadzam się, moje filmy nie mają tej lekkości. Za dużo żartów o pierdzeniu.

"Dom zły", reż. W. Smarzowski, fot. ITI Cinema
 
Jeśli miałabym dokonać jakiegoś zestawienia, to pański sposób narracji bardziej wskazywałby na filmy Bałabanowa albo Łoźnicy. Po obejrzeniu ostatniego filmu Łoźnicy, "Szczęście ty moje", nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest to taki rosyjski "Dom zły".

Ja akurat nie przepadam za tym filmem. Inaczej mam z „Ładunkiem 200”, do którego też porównywano "Dom zły".   Bałabanow, którego kino poznałem stosunkowo niedawno, to wyjątkowy dla mnie reżyser. Tak jak Haneke. To są takie moje prywatne, kameralne klimaty.

Bezwzględna narracja, epatowanie przemocą, stawianie bohaterów w sytuacji bez wyjścia… Wielu mogłoby zadać pytanie: czy to normalne?

Moja estetyka jest w jakimś stopniu zwichrowana. Akcenty są poprzesuwane. Swój szuka swego, a ja jako widz odnajduję się w filmach tych twórców.

Swój swego także znajduję, sądząc po zainteresowaniu widzów festiwalowymi pokazami „Róży”. Bilety rozeszły się w błyskawicznym tempie.

Bardzo mnie cieszy, że jest grupa widzów o podobnej do mojej wrażliwości, która ten film przeżywa, która się wzrusza na projekcji. To dla mnie ważne.

Cechą charakterystyczną pana filmów, jest konsekwencja w doborze obsady aktorskiej. W jaki sposób dochodzi zatem do angażowania nowych twarzy? Wiem, że nie przepada pan za typowym castingiem.

Słowo casting kojarzy mi się z programami typu „Gwiazdy robią pod siebie”. Jest w tym coś niesmacznego. Od dawna pracuję z Magdą Szwarcbart, która zajmuje się obsadą. Nie sprawdzamy aktorów pod kątem sprawności, bądź niesprawności.  To jest kwestia wybrania pewnej drogi, narzucenia kierunku, w którym pójdzie film. Owszem, czasem coś próbujemy, ale głównie rozmawiamy .

W ostatnich latach Marcin Dorociński dał się poznać jako aktor wszechstronny. Można powiedzieć, że dopiero „Rewers” Borysa Lankosza pokazał w pełni jego kunszt aktorski, w znacznym stopniu tłumiony przez udział w niezbyt udanych komediach. Dzięki kreacji w pańskim filmie, Gdynia po raz drugi ogłosiła go najlepszym polskim aktorem.


Moja zasługa jest umiarkowana, mianowicie nie zepsułem Marcinowi roli. Aktor musi mieć materiał: ważny tekst, dobrą historię. Musi mieć z kim grać. Kilka elementów musi się zsynchronizować w jednym czasie i miejscu.  Myślę, że w polskim kinie jest naprawdę kilku  dobrych aktorów. Czego brakuje polskim filmom? Być może reżyserów, na pewno scenariuszy i prawdopodobnie odrobiny pieniędzy – żeby nie robić  sześciu scen emocjonalnych dziennie, tylko np. dwie, jak to się dzieje na świecie. No dobra, może w Mongolii  jest inaczej (śmiech).


"Róża", reż. W. Smarzowski, fot. Monolith Films

Jakim jest pan reżyserem? Ile swobody zostawia pan aktorom jeśli chodzi o interpretacje tekstu. Czy dialogi są tworem zamkniętym i twardo pan tego przestrzega?

Film to praca zbiorowa, ja się z aktorami umawiam na pewne stany i na pewne emocje, które później egzekwuję. Próbuję używać głowy i reagować jeżeli na planie wydarza się coś, co popycha historię innym kierunku, niż ten, na który się umówiliśmy. Rozmawiam z aktorami i słucham ich. To na pewno.

W wywiadzie sprzed kilku lat nazwał pan swoją pracę nad serialami („Na wspólnej”, „Londyńczycy”, „BrzydUla”) robieniem mielonek.

Pracowałem przy serialach dla pieniędzy, ale robiłem te mielonki najlepiej jak potrafiłem.

Czy nie jest to odpowiedni moment w pana karierze, by dobry serial stał się tym, czym „Glina” dla Pasikowskiego, „Miasteczko Twin Peaks” dla Lyncha, „Królestwo” dla Triera?

Być może. Teraz mam w głowie filmy fabularne i nie myślę o serialach.

Na koniec muszę zadać panu pytanie, które wielbicielom pańskiego kina spędza sen z powiek. Kto okradł Wojnara?

Może pani zapytać, ale ja pani nie odpowiem (śmiech). Nie pamiętam

Gabriela Urbańska
Portal filmowy
Ostatnia aktualizacja:  15.12.2011
Zobacz również
Filmowy Sylwester w kinie Atlantic
Eva Green sklonowała sobie chłopaka
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll