PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BAZA WIEDZY
FABUŁA
Z Olgą Bołądź rozmawia Kuba Armata
Wolka, fot. Robert Pałka
 
Pandemiczne ograniczenia powoli ustępują, zaczęła się praca na planach filmowych, otworzono kina oraz teatry. Bardzo się pani za tym stęskniła?


Na pewno, zwłaszcza że sama uwielbiam chodzić do kina. Cieszę się, że filmy, w których gramy, w końcu trafią do widzów. Choć np. dla wprowadzonej tuż po otwarciu kin "Wolki" to trudny moment, bo ludzie mają chyba jeszcze przeświadczenie, że wszystko jest pozamykane bądź nie do końca bezpieczne. Pandemia zabrała mi natomiast ważną rzecz, związaną z moim reżyserskim debiutem "Alicją i żabką". Przez lockdown nie mogłam pojechać na żaden festiwal, gdzie film był pokazywany. Bardzo żałuję, że nie było mi dane spotkać się na żywo z publicznością i przeżywać tego wszystkiego, tym razem nie jako aktorka, a reżyserka.

Pandemia to dla nas zupełnie nowe, generacyjne doświadczenie. Nagle musieliśmy się zmierzyć z samotnością i izolacją w skali, jakiej wcześniej nie znaliśmy. Wiele pani się o sobie w tym czasie dowiedziała?

COVID-19 zabrał świetne osoby, z którymi się przyjaźniłam. Trudno o tym zapomnieć, pod tym względem COVID jest straszny. Z drugiej strony nagle zaczęłam mieć czas na inne rzeczy. Pandemia uświadomiła mi pęd, w jakim żyłam, a do którego nie chcę już wracać. Na pewno zapamiętam ten moment jako rodzaj przemiany, odskoczni od normy. Ciekawej, zwłaszcza dla artystów, bo podejrzewam, że znajdzie to jakieś odbicie w sztuce i filmach. Coś z tego na pewno nam zostanie, a być może niedługo ktoś zrobi ciekawy film bądź serial o tym doświadczeniu.

Reżyser "Wolki" Árni Ólafur Ásgeirsson opowiadał mi, że tę rolę przyjęła pani już cztery lata temu. Doprowadzenie do rozpoczęcia produkcji trwało, ale w międzyczasie ilekroć przyjeżdżał do Warszawy, spotykaliście się i rozmawialiście o postaci Anny.

Spotykaliśmy się w różnych barach, które lubiliśmy, i w pewnym sensie tam ta bohaterka powstawała. Árni pił piwo, ja z nim i gadaliśmy o "Wolce". Ten projekt rodził się długo, a ja przez ten czas dojrzewałam do roli Anny. Moim zdaniem osiągnęłam do tego idealny wiek. Árni sam mnie wymyślił. Zadzwonił kiedyś, zapytał, czy się spotkamy, a potem zaproponował mi rolę. Od tego momentu minęły cztery lata. Kawał czasu.

Rzadko chyba w zawodzie aktora zdarzają się sytuacje, kiedy z jakichkolwiek przyczyn ma się tyle czasu na zbudowanie postaci?
My tę rolę przede wszystkim przegadywaliśmy i odgrywaliśmy przy stoliku. Oboje bardzo wierzyliśmy, że zrobimy ten film. Zdarzały się miesiące ciszy, a potem się spotykaliśmy i dawaliśmy sobie kolejny impuls. Gdy produkcja miała ruszyć, z racji tego, że moja bohaterka jest po długiej odsiadce, pojechałam do więzienia, oglądałam dokumenty o więźniarkach, a potem budowałam tę postać już na Islandii, w prawdziwym otoczeniu. Árni dał mi pełną wolność, bardzo mi zaufał, zresztą ze wzajemnością. Zaprzyjaźniliśmy się mocno. Zdjęcia były naprawdę trudne, bo pogoda na Islandii nie rozpieszcza. Nie było tam żadnych wygód, kręciliśmy codziennie po 12 godzin, do oporu. Ale byliśmy na tym planie wszyscy razem. Skojarzyło mi się to ze słowami Sławka Idziaka, że plan to grupa ludzi, która ma wpływ na powstawanie filmu, i czasem te małe ekipy sprawdzają się dużo lepiej, bo dla wspólnego dobra wszyscy sobie pomagają. W przypadku "Wolki" i naszej polsko-islandzkiej ekipy to była pełna symbioza, czemu też zapewne sprzyjała pandemia, ponieważ byliśmy zamknięci na Islandii. Cztery tygodnie spędziliśmy na wyspie Vestmannaeyjar, która ma sześć tysięcy mieszkańców, trzy knajpy i jeden bar, w którym zresztą kręciliśmy.

Taka atmosfera na planie to norma czy jednak niekoniecznie?

Jeżeli film kręci się w Warszawie, to po prostu wszyscy przychodzą do pracy, a nikt nie lubi nadgodzin. Po 12 godzinach wszyscy są zmęczeni, ekipa przechodzi z jednego planu na drugi, aktorzy często grają w kilku rzeczach na raz. Musi się wydarzyć coś naprawdę fajnego, żeby ludzie się zjednoczyli. Wtedy wszyscy pracują jak jeden mąż. I za to kocham robić filmy! W trakcie "Wolki" zbliżyliśmy się do tego stopnia, że chodziliśmy razem oglądać zorze polarne, zachody słońca, wypłynęliśmy też łodziami całą ekipą. Mocno się zakumplowaliśmy, dlatego kiedy Árni zmarł, było to dla nas wszystkich bardzo trudne.

Opowiadał mi też, że kulturowo wcale się tak od Islandczyków nie różnimy, choć oni są na pewno bardziej tolerancyjni i liberalni. Ma pani podobne doświadczenia?
Doświadczyłam tego bardzo mocno. Jesteśmy do siebie podobni, tak samo ciężko pracujemy. Pomiędzy naszą polską i islandzką ekipą nie było żadnych tarć. Rozumieliśmy się, mieliśmy podobne poczucie humoru. Islandczycy są twardzi, niezbyt wylewni, nie rzucają się może nikomu na szyję, ale kiedy już się ich pozna, wchodzi się z nimi na pewien poziom absurdalnego humoru. Różnic też było kilka. Pamiętam, jak pojechaliśmy pod budynek parlamentu w Reykjaviku. Wchodziło się tam jak do normalnej kamienicy. W ogóle na Islandii nikt na nikogo nie patrzy z byka, nikt nikogo nie ocenia za to, jak jest ubrany, nie ma pędu na to, by kobiety wyglądały idealnie. One są naturalne i przez to piękne. To było fantastyczne doświadczenie. Na „naszej” wyspie 7-8-letnie dzieci mogły biegać samopas do 23. To w ogóle bardzo bezpieczne miejsce. Islandczycy są narodem zahartowanym, ale jednocześnie liberalnym. Ujmujące są te ich dystans, otwartość i tolerancja.

 Na planie "Alicji i żabki", fot. Bartosz Mrozowski

Czy pani reżyserski debiut "Alicja i żabka", do którego scenariusz napisała pani do spółki z Magdaleną Lamparską, Julitą Olszewską i Jowitą Radzińską, wyrósł trochę z niezgody na brak tolerancji w Polsce i fakt, że aborcja jest tak społecznie trudnym tematem?
Na pewno był to temat, który nas wszystkie obudził i zachęcił do tego, żebyśmy tę historię napisały. Każda z nas przyniosła jakiś pomysł i przeprowadziłyśmy głosowanie, o czym chcemy zrobić film. Zdecydowałyśmy wspólnie, wybrałyśmy pomysł Julity, a ja jednocześnie sama przed sobą przyznałam się, że chciałabym go wyreżyserować. Dziewczyny na to przystały i wszystko się idealnie poskładało. Chcę opowiadać o tematach, które są dla mnie ważne i dotykają mnie na tyle, że będę w stanie im poświęcić jakieś trzy lata życia. Nigdy nie myślałam, że zrobię film o aborcji. U nas w kraju, jeśli chcesz się z kimś pokłócić, to pogadaj z nim o aborcji albo prawie do adopcji dzieci przez pary nieheteronormatywne. Dla mnie każdy powinien mieć prawo wyboru. Chciałam pokazać ten ważny problem po swojemu, jak ja to czuję.

Język tego filmu, nagrodzonego w konkursie krótkich metraży w Gdyni, oparty jest na pewnej umowności, braku dosłowności, metaforze. Przypominało mi to trochę "Człowieka z magicznym pudełkiem" Bodo Koxa, w którym zagrała pani główną rolę. Taka stylistyka panią interesuje?

Cieszę się, że moja wrażliwość i sposób opowiadania się przebiły. Interesuje mnie takie kino zarówno w kontekście grania, jak i tworzenia historii. Jestem fanką Wesa Andersona, Tima Burtona. Kocham, jak film ma swój gatunek i charakter. W scenariuszu, który napisałyśmy, uwiódł mnie proces zastanawiania się, jak przenieść to z papieru na ekran. To było podniecające i ciekawe zarazem. Rozmowy ze scenografką, kostiumografką, aktorami, kreowanie tego świata. Bo jak stworzyć autobus, w którym jest sperma i jajeczko? To wszystko było zapisane na papierze, ale teraz trzeba wypełnić kadr tak, żeby ktoś w to uwierzył.

Decyzja, by stanąć po drugiej stronie kamery, dojrzewała w pani od pewnego czasu, czy raczej była instynktowna pod wpływem tego tekstu?

To był impuls, choć musiało się to od jakiegoś czasu budzić, skoro tak łatwo podjęłam decyzję i miałam siłę na kolejne lata pracy nad tym filmem. Wszyscy wiemy, że w przypadku kina autorskiego mija sporo czasu od momentu pomysłu do realizacji.

Połknęła pani reżyserskiego bakcyla?

Zdecydowanie, choć na pewno nie chcę już robić krótkiego metrażu, bo jest tak samo zajmujący jak pełny. To, czego miałam się nauczyć i zrozumieć podczas realizacji "Alicji i żabki", osiągnęłam. Dlatego teraz czuję, że mogę spróbować przenieść to na pełny metraż, bo uczyć się tego będę pewnie przez całe życie. Trzeba już skakać na głęboką wodę. Marzy mi się pełnometrażowy debiut i coś powoli w tym kierunku zaczyna się dziać. Nie chcę jeszcze mówić za dużo, ale i do tego projektu zebrałam bardzo fajne towarzyszki.

À propos kobiecego teamu, wraz z przyjaciółkami założyłyście Fundację Gerlsy. Ponoć wszystko zaczęło się w pani kuchni.

W kuchni najlepiej się rozmawia. Fundacja właśnie tam się tworzyła. Najpierw w mojej kuchni, potem u Magdy Lamparskiej i Jowity Radzińskiej. Wzięło się to z tego, że kiedy jako wolny słuchacz uczęszczałam na scenopisarstwo w Szkole Wajdy, zobaczyłam, że największą siłą były nie tyle spotkania z pedagogami, co stół, gdzie wszyscy siedzą i rozmawiają o swoich tekstach. Dają sobie na przemian uwagi, czasem chwalą, czasem krytykują. To okazuje się dużym bodźcem do pisania. Uznałam, że chciałabym coś zrobić w bezpiecznym kobiecym kręgu. Kiedy rozmawiają o czymś same kobiety, mogą pójść w tym dalej, być ze sobą bardziej szczere. Zaproponowałam ten rodzaj współpracy kilku dziewczynom. Współtworzymy już razem pięć lat. W czwórkę piszemy serial o seksualności kobiet, w trójkę prowadzimy fundację, organizując np. warsztaty. Obecnie jako Fundacja Gerlsy skupiamy się na wydaniu kreatywnego notesu dla dziewczyn. Projekt nawiguje Jowita Radzińska. Bardzo interesują nas tematy kobiecego wsparcia i solidarności.

Czy wasze warsztaty scenariuszowe – Kreatywna Randka – spotkały się z dużym zainteresowaniem?

Co ciekawe, w pierwszej edycji brał udział jeden mężczyzna, w drugiej skupiłyśmy się tylko na kobietach. To był czas pełnego lockdownu, więc warsztaty odbywały się online. Świetne jest to, że dziewczyny, które w nich uczestniczyły, do tej pory spotykają się w sieci, dzielą swoimi tekstami i opiniują je nawzajem. Nasze inicjalne założenie, czyli grupa wsparcia kobiet, w ich przypadku dalej funkcjonuje.

Czytając o fundacji, trafiłem na informację, że to przestrzeń, gdzie kobiety mogą mówić własnym głosem i tworzyć HERstorie. Brakuje ich pani w kinie?

Nie uważam, że parytet powinien wynikać tylko i wyłącznie z odgórnego nakazu. Nie da się ukryć, że tych historii jest obecnie więcej niż kiedyś. Gram 13 lat i wiem, że wcześniej role dla dziewczyn były inne. Teraz oglądając serial "Sexify", który 10 lat temu nie miałby prawa powstać, jestem dumna, że kobiety mogą grać tak fantastyczne rzeczy. To, co się obecnie dzieje, jest wynikiem oddolnych inicjatyw, potrzeby kobiet opowiadania o sobie. Musimy robić to własnym językiem, bo to nasze życie. Nikt nie napisze o nas lepiej niż my same. Oglądałam niedawno serial "Mare z Easttown" ze znakomitą Kate Winslet. Kiedyś tę rolę grałby mężczyzna, ponieważ to klisza zmęczonego detektywa po przejściach. Ale jak fantastycznie, że jednocześnie to opowieść o kobiecości. Bardzo mnie cieszy, że dostaję obecnie propozycje zagrania bohaterek, z którymi mogę się identyfikować. Kobiety chcą oglądać się w różnych rolach, a nie tylko tych powielających utarte schematy. Czuję, że teraz będzie boom stawiania na kobiety. I to przez długi czas. To musi się wyrównać.

Człowiek z magicznym pudełkiem, fot. Bartosz Mrozowski 

Czy jako aktorka i reżyserka, osoba, która może kształtować gusta, inspirować, czuje pani na sobie odpowiedzialność, by dobrze wykorzystać popularność?
Podoba mi się, że na dany temat mogę wypowiadać się w artystyczny sposób. Działać na wyobraźnię za pomocą ról czy historii, które chcę przedstawiać. Czuję na sobie odpowiedzialność, także w ludzkim wymiarze. Jestem mamą chcącą wychować syna w świecie, gdzie kobieta i mężczyzna mają dużo tych samych obowiązków i wzajemnie szanują swoje role, a nasza płeć nie określa zarobków ani kariery. Naszą rolą jako artystów jest wychodzenie z tym, dawanie przykładu. Jeżeli ktoś chce robić to bezczelnie, proszę bardzo. Jeśli subtelnie – niech poszerza granice dla innych kobiet w zgodzie ze sobą. Wsadza się nas w schematy, że dziewczyny sobie zazdroszczą, nie lubią się, na pewno się pokłócą. To nie jest prawda i świadczę przykładem naszej fundacji. Pracujemy i przechodzimy przez wszystkie niełatwe stadia prowadzenia tej inicjatywy razem. Dużo się nawzajem o sobie i kobiecej solidarności uczymy. Zresztą widać, co się dzieje w polskim kinie. Przebijają się kolejne reżyserki – Olga Chajdas, Anna Kazejak, Katarzyna Klimkiewicz, Jagoda Szelc i wiele innych wspaniałych twórczyń. Wchodzą i mówią: „Teraz ja. Mam coś do powiedzenia i chcę, by moja historia też była wysłuchana”.

Mówiąc o popularności, trudno pominąć temat mediów społecznościowych. Aktywność w nich to dziś część zawodu aktora?
Dzisiaj się od nas wymaga, że swoimi zasięgami w social mediach będziemy promować projekt, w którym bierzemy udział. Robię to z miłą chęcią, bo jeżeli już się na coś decyduję, to chcę, by dotarło to do jak największej liczby ludzi. Można przed tym uciekać i temu zaprzeczać albo poszukać w mediach społecznościowych własnej drogi. To też jest ciekawe, bo otwiera wiele nowych możliwości.

Wspomniała pani o Andersonie, Burtonie. A czy na rodzimym podwórku są reżyserzy, którzy stanowią dla pani rodzaj drogowskazu?
Każda praca z reżyserem bardzo dużo mnie uczy. Nie tylko jako aktorkę, ale i osobę, która chce robić swoje kino. Teraz pracuję na planie u Marysi Sadowskiej, z którą nigdy wcześniej zawodowo się nie spotkałam. Jestem pełna podziwu dla jej zaangażowania i energii na planie. Ostatnio podeszłam do niej i ją przytuliłam, bo tak bardzo rozumiałam jej zmęczenie. Przecież ona musi zarażać energią cały plan i nad tym wszystkim panować. I to robi, dzień po dniu. Ja jestem jej alter ego po drugiej stronie kamery. Swoją osobowością muszę zapładniać bohaterkę i przebijać się przez ekran. Czuję, że napędzamy się nawzajem, a ja dzięki temu, że liznęłam reżyserii, znam jej bolączki i wiem, przez co przechodzi, żeby nam to wszystko dać. I do tego cholernie szanuję jej talent.

Kiedy patrzę na pani aktorskie wybory, mam wrażenie, że szuka w nich pani zmiany, możliwości metamorfozy. To jest dla pani kwintesencja aktorstwa?

Przez całą moją aktorską karierę grałam u bardzo różnych reżyserów. Zarówno w kinie ambitnym, jak i komercyjnym. Dzięki temu wiem, jak różne są potrzeby widza. Są filmy, które będą nagradzane na festiwalach i takie niemogące co prawda na to liczyć, ale które zostaną w naszej świadomości i będą rzutowały na popkulturę. Cieszę się, że mam okazję grać i w jednym, i w drugim rodzaju kina. Zawsze jednak trzeba zrobić to dobrze. Jestem bardzo spokojną aktorką, bo znam swoje miejsce i lubię realizować wizję twórcy. Pójście za nią jest tym, co najbardziej pociąga mnie w graniu. Reżyser ma ze mnie czerpać i znaleźć rzeczy, których sama bym w sobie nie odnalazła. Mam szacunek i zaufanie do każdego reżysera, z którym pracuję. Traktuję to jak naukę. Podglądam go, jak się zachowuje, jak podchodzi do swojej ekipy, czy biega cały czas na planie, czy raczej nie opuszcza podglądu i daje tylko dyskretne uwagi aktorom. Ilu reżyserów, tyle metod.

Lubi pani czysto fizyczne wyzwania jak w "Służbach specjalnych", gdzie trzeba było nie tylko ogolić głowę, ale i przejść do roli solidny trening na siłowni?

Na co dzień nie jestem typem sportowca, ale mam takie możliwości związane z ciałem, że ono szybko się adaptuje. To bardzo przydaje się w pracy. Czasami po jakimś ujęciu jestem poobijana, mam 30 siniaków, ale wiem, że nie mogę i nie chcę się oszczędzać. Lubię sceny wyścigów, biegania, mimo że mi się naprawdę nie chce. (śmiech) Normalnie, w codziennym życiu, nienawidzę biegania. Ale jednocześnie na planie uwielbiam, jak coś się dzieje. Z drugiej strony jedną z ról, które najlepiej wspominam, jest Celina z "Czasu honoru", którą grałam przez sześć lat. To zaczytana intelektualistka, niewiele mówiąca introwertyczka. Ona bardzo do mnie pasuje. Najbardziej lubię właśnie leżeć z książką, słuchać muzyki, oglądać filmy czy rozmawiać z ludźmi o tym, co właśnie zobaczyli czy przeczytali. Kiedy mogę pojechać na festiwal, oglądnąć naraz trzy filmy, następnego dnia rano wstać i znowu zrobić to samo, czuję się naprawdę szczęśliwa.

Aktorskim wzorcem był z kolei dla pani Jan Peszek.

To była dla mnie najważniejsza osoba w krakowskiej PWST, gdzie studiowałam. Bardzo szanuję jego podejście, które jednocześnie sama przyjęłam. Wielokrotnie np. czytam scenariusz i zawsze przed sceną, którą mam zagrać, wertuję wcześniejsze strony, żeby wiedzieć, skąd przyszłam, co robię. Drugą rzeczą, jaką Janek mówił, było: „Trzy przysiady i na scenę. Nie myśl. Wchodzisz”. Nastawiasz się po prostu na to, co będzie tu i teraz. Staram się przemyśleć sobie całość, a potem zdawać się na to, co dzieje się na planie. Muszę się przyznać, że moimi ukochanymi aktorami są Mads Mikkelsen i Tom Hardy. Lubię, jak ktoś gra odważnie, jest w tym trochę szalony, porywa. Kocham też oglądać Jessikę Chastain i Amy Adams.

Obok krakowskiej PWST kształciła się pani również w Barcelonie i Los Angeles. To były ważne doświadczenia?
Jednym z najważniejszych stała się szkoła w Barcelonie, gdzie byłam na wydziale ruchu. Zrozumiałam tam w ogóle, czym jest aktorstwo teatralne, które bazuje na samostanowieniu. Tam aktorzy muszą często sami wymyślać sobie pracę, żeby w ogóle działać w zawodzie. To też pokazało mi pewien dystans. Nie ma tam tego pietyzmu, misyjności. Metoda Stanisławskiego nie jest świętością, a jedynie jedną z wielu, które się stosuje, obok metody Meyerholda, technik teatru kabuki czy nō. Uczyliśmy się maski, klaunady. To wszystko dawało wolność i możliwość pracy jako aktor w różnych formach. Robiłam tam dyplom z commedii dell’arte na małej scenie postawionej w parku, gdzie codziennie improwizowaliśmy w maskach. Dało mi to dużo otwartości i poczucia bezwstydu. W Los Angeles z kolei byłam na kursach stricte filmowych, gdzie uczyłam się pracy z kamerą i odnalezienia się na castingu, by nie przerażało mnie granie do kamery na białym tle. Miałam też zajęcia ze stand-upu. Myślę, że powinniśmy mieć w Polsce więcej takich kursów.

Wiele się ostatnio mówiło o złych praktykach i nadużyciach, głównie ze strony profesorów, w polskich szkołach filmowych i teatralnych. Jakie pani ma doświadczenia z tego czasu?

Kończyłam szkołę teatralną, gdy miałam 23 lata. Nie pamiętam dokładnie, jaka wtedy byłam, zachowałam tylko jakieś pojęcie na ten temat. Natomiast nigdy nie spotkałam się z mobbingiem ani znęcaniem się nade mną przez któregoś z profesorów. Zobaczyłam też, jak różni są aktorzy, którzy nas uczą. Jeden będzie chamem, a drugi cudownym pedagogiem. I z tym chamem też musiałam sobie poradzić. Uważam, że największą zaletą było to, że szkoła mnie nie zmieniła, a raczej wybudziła pewne instynkty. Uwielbiałam np. zajęcia z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik, u której w ramach trzeciorocznego egzaminu grałam w „Wujaszku Wanii”. Ona we mnie dużo otworzyła, to było prawdziwe przeżycie aktorskie, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Natomiast jestem przeciwko jakiejkolwiek przemocowości w pracy. Moim zdaniem zawsze lepiej działa komplement i otwierająca uwaga niż kij. Z drugiej strony ten zawód nigdy nie będzie sprawiedliwy i rzadko wykonywany jest w bezpiecznych warunkach. Z założenia jesteśmy wystawieni na ocenę, krytykę. To aktor „świeci” twarzą. Dlatego jestem za tym, by wprowadzić odpowiedzialność za hejterskie komentarze w internecie. To zło, przez które przechodzimy. Na planie pojawia się teraz osoba, do której można się zwrócić i donieść o jakiejś niepokojącej sytuacji. Uważam, że w szkole powinien być też psycholog i mediator. I nie może to być pedagog, który tam uczy, tylko osoba niezależna.

Dobrze, że ta dyskusja ruszyła?
Oczywiście, bo to wymiatanie brudów spod dywanu. Tylko wydaje mi się, że niektóre osoby, te czujące przyzwolenie na takie sytuacje, muszą po prostu przejść na emeryturę albo przestać uczyć. Nastąpiła zmiana pokoleniowa, dzisiaj młode dziewczyny mają więcej odwagi. Także dzięki temu, że jest na to przestrzeń. Gdyby 10 lat temu aktorka powiedziała coś takiego, uznano by ją za wariatkę.

Zakończmy w świecie fantazji. Przeczytałem, że jednym z ważniejszych filmów pani dzieciństwa była "Niekończąca się opowieść" Wolfganga Petersena.

Stąd chyba pociąg do świata wymyślonego w filmie. Jestem też fanką literatury fantasy. Lubię, jak coś jest przegięte, nieprawdopodobne, a dzięki kinu staje się prawdziwe. Pamiętam, że kasetę VHS z Niekończącą się opowieścią zawsze włączałyśmy sobie z siostrą w sobotę lub niedzielę, kiedy rodzice szli na rynek zrobić zakupy na cały tydzień. Kaseta grana była non stop. Uwielbiam ten film i ścieżkę dźwiękową. Mam zresztą kilka takich tytułów, które mocno mnie dotknęły: "Niebo nad Berlinem" Wima Wendersa, "Przełamując fale" Larsa von Triera czy "Labirynt fauna" Guillermo del Toro.

Pokazała już pani Niekończącą się opowieść swojemu synowi?
Jeszcze nie, ale dlatego, że jest bardzo smutna i wiem, że będzie po niej płakał. Ale może zrobimy taki seans w te wakacje. Usiądziemy i obejrzymy Niekończącą się opowieść.


Kuba Armata
"Magazyn Filmowy SFP" 119-120/ 2021
  30.01.2022
Agnieszka Holland. Pościel historii, łóżko natury
Jan Holoubek. Kino: miłość na krawędzi szaleństwa
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll