PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Radosławem Piwowarskim rozmawia Andrzej Bukowiecki
W moich filmach przejawia się moje ciepłe, trochę wesołe, trochę smutne, melancholijne, nostalgiczne widzenie świata i ludzi, którzy ścigają swoje marzenia. Widzenie poprzez formę poetycką, naturalizm i realizm w kinie to nie dla mnie” – mówi Radosław Piwowarski, reżyser wyróżnionego Złotą Muszlą w San Sebastian i Nagrodą FIPRESCI w Wenecji Yesterday oraz Pociągu do Hollywood, kultowego serialu Jan Serce czy Kolejności uczuć, za którą w 1993 roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał Złote Lwy.

Twój ostatni film kinowy – "Ciemna strona Wenus" – wszedł na ekrany, bagatela, szesnaście lat temu! Skąd to długie milczenie? Zraziłeś się chłodnym przyjęciem filmu przez publiczność i krytykę?
Nie. Zwłaszcza że widzowie przyjęli wtedy "Ciemną stronę Wenus" z rezerwą, ale dziś, gdy pojawia się w telewizji, otrzymuję od nich sygnały, że się podoba. Przypomnę, że po "Ciemnej stronie Wenus" zrobiłem telewizyjną Królową chmur, którą bardzo lubię, choćby dlatego, że zagrała w niej Danuta Szaflarska. Jeśli nie liczyć noweli Piorun kulisty w składance CDN, "Ciemna strona Wenus" była moim dziewiątym filmem fabularnym. Jako reżyser czułem się więc spełniony. I właśnie w tamtym momencie Marian Terlecki i Tadeusz Lampka zaproponowali mi reżyserię "Złotopolskich". Odpowiedziałem im, że spróbuję – może przez tydzień, dwa? No i masz! Wsiąkłem na dwanaście lat. I tak wpadłem w świat seriali. Paradoks, bo ich z reguły nie oglądam, z wyjątkiem "Dra House’a". Za to nakręciłem łącznie trzysta pięćdziesiąt odcinków.

Żałujesz?
Skądże! Nikt wtedy nie wiedział, jak się robi seriale, to było niczym wjazd na Dzikie Pola. Cieszyłem się szacunkiem i zaufaniem producentów, mogłem robić, co chciałem. Dzięki temu – i to było w tym wszystkim najważniejsze  – nadal czułem się artystą. No i mieliśmy widownię, nawet w Chicago nas kochali. Otrzymaliśmy też wiadomość, że fanem serialu był Czesław Miłosz.

Czy nie uważasz, że Terlecki i Lampka zaproponowali ci reżyserię "Złotopolskich", bo „wiejska” linia bohaterów telenoweli przypominała postaci z twoich filmów kinowych: w większości dobrych ludzi mieszkających „gdzieś w Polsce”, na prowincji? Taki jest przecież rodzimy Ringo (Star) z "Yesterday", taka jest Merlin w przebojowej interpretacji Katarzyny Figury z "Pociągu do Hollywood", marząca o spotkaniu z Billy’m Wilderem. A nawet „puszczalska” mamuśka rezolutnego dziewięciolatka z "Kochanków mojej mamy", opartych na powieści Janiny Zającówny „Mój wielki dzień”, nagrodzonych w Gdyni za scenariusz i reżyserię.
Powiedzieli mi, że jestem potrzebny do „ocieplenia” "Złotopolskich". Trzeba jednak pamiętać, że najpierw powstał świetny scenariusz Janka Purzyckiego. To Janek stworzył te wszystkie sarmackie i ludowe nadzwyczajne typy i charaktery. A pierwszym znakomitym reżyserem został Janusz Zaorski. Nadzwyczajni byli też aktorzy: Henryk Machalica, Alina Janowska,Eugeniusz Priwieziencew, Małgorzata Rożniatowska, Marek Siudym, Magdalena Stużyńska, Jerzy Turek, Paweł Wawrzecki, Ewa Ziętek. Taka obsada to po prostu bajka. Wydaje mi się, że ja również sporo wniosłem do "Złotopolskich", głównie ciepło, humor, ironię. Często mi mówiono: „Po pierwszej scenie widać, że to pan kręcił”.  

Jakbyś scharakteryzował własnymi słowami swój styl, swoje kino?
Jako trochę wesołe, trochę smutne, melancholijne, nostalgiczne widzenie świata i ludzi, którzy ścigają swoje marzenia. Nie zawsze ulegałem takiemu spojrzeniu, nie w "Ciuciubabce" i "Ciemnej stronie Wenus", ale począwszy od Córki albo syna, poprzez serial "Jan Serce", mój debiut kinowy "Yesterday", "Kochanków mojej mamy", "Pociąg do Hollywood" i "Marcowe migdały", po Kolejność uczuć i Autoportret z kochanką – mój drugi film z piękną rolą Kasi Figury –  jest ono widoczne. Moje filmy to proste opowieści z życia ujrzanego w innym, miękkim świetle. Grzegorz Królikiewicz twierdzi, że sztuka to świat widziany przez formę. Taka definicja bardzo mi odpowiada. Dosłowność w sztuce, realizm i naturalizm - to nie dla mnie; polityka w kinie też mnie nie interesuje.

Kadr z filmu "Pociąg do Hollywood, fot. Renata Pajchel/ WFDIF/ Filmoteka Narodowa

Czyżby? A "Marcowe migdały", film o Marcu 1968 roku?

Tak, o Marcu’68, ale przede wszystkim o moich przyjaciołach z liceum, rozsianych potem po świecie. To mój znak, że o nich nie zapomniałem. Film o prywatkach, przyjaźni i szlachetnej naiwności. W Marcowych migdałach jeden jedyny raz otarłem się o politykę. Musiałem zrobić ten film, bo czas mu sprzyjał: nadszedł rok 1989, w powietrzu czuło się wolność.

Odżegnujesz się od polityki, ale ona towarzyszyła realizacji twoich filmów. "Marcowe migdały" kręciłeś u progu odzyskania przez Polskę suwerenności. Jana Serce – w gorącym roku 1981. "Yesterday", "Kochanków mojej mamy" i "Pociąg do Hollywood" – w ponurych czasach po stanie wojennym. Czy to wszystko miało wpływ na przygotowania i zdjęcia?
Nie aż taki, żeby popadać w martyrologię, ale było trochę niezwykłych sytuacji. Na planie Jana Serce, gdy robiliśmy scenę na dworcu, trzeba było zdjęcia zgrać z rozkładem jazdy pociągów. W pewnym momencie Kazik Kaczor – uroczy, delikatny człowiek, odtwórca roli tytułowej – założył biało-czerwoną opaskę i oznajmił, że nie gra, strajkuje, gdyż Region Mazowsze NSZZ „Solidarność” ogłosił godzinny strajk… Wtedy pierwszy i ostatni raz wystąpiłem przeciw „Solidarności” i wymogłem na Kaziu, w którym na szczęście zwyciężyła dusza artysty, powrót do pracy. Mój najambitniejszy projekt sprzed lat do dziś nie doczekał się realizacji. To film Passe-partout – o gigantycznej kolejce w PRL, nie wiadomo za czym, nie mającej ani początku, ani końca, w której ludzie rodzili się, wiedli całe życie i umierali. Naczelny Zarząd Kinematografii sprowadzał kolejnych ekspertów, aby scenariusz upupić, ale nawet oni pisali coraz bardziej pozytywne recenzje. Pozwolono mi więc zrobić "Yesterday", "Kochanków…" i "Pociąg…", abym tylko trzymał się z dala od "Passe-partout". W Kochankach… rolę meliniarki przeznaczyłem dla Hani Skarżanki, z którą się przyjaźniłem. Ale wtedy nie była już „Hanią”, tylko – choć nie dosłownie, nie w habicie – siostrą Hanną, współpracującą z jednym z kościołów na Powiślu. Uczestniczyła w bojkotowaniu przez środowisko aktorskie telewizji. Odmawiała też grania w filmach, w których jej partnerami mieli być aktorzy uznawani za kolaborantów. Dlatego bardzo oficjalnie zażyczyła sobie nie tylko scenariusza Kochanków…, ale również podania obsady. Kiedy przeczytała scenariusz i dowiedziała się, że w głównej roli wystąpi Krystyna Janda, odetchnęła z ulgą i zagrała. Bajecznie, jak zawsze.

À propos: w recenzjach twoich filmów często można przeczytać, że są bajkami. Zgadzasz się z tym określeniem?
Przywykłem do niego. Myli się tu formę z treścią. W formie moje filmy są nieco bajkowe. Lecz gdy idzie o treść, to te „bajki” zawsze biorą się z rzeczywistości. W Marcowych migdałach chodzi o rok 1968. "Yesterday" to z jednej strony historia z życia mojego przyjaciela Żeńki Priwieziencewa, szczęśliwie odratowanego po tym, jak przeciął sobie żyły wskutek zawiedzionej miłości, z drugiej – fragment mojej biografii: jako młody chłopak grałem na gitarze w zespole „Poganiacze kotów”.

Uprzedziłeś moje pytanie, bo właśnie chciałem cię prosić, żebyś powiedział, co z twego życia wpłynęło na to, że w swoich filmach małe światy zwykłych ludzi pokazywałeś z życzliwością i sentymentem. Dom rodzinny?
Przede wszystkim! Wychowałem się na warszawskim Grochowie. Pierwsze, co widziałem rano po przebudzeniu, to mamę, malarkę Monikę Piwowarską, przy sztalugach ustawionych między łóżkami. Malowała, dopóki pozostali domownicy spali, potem w mieszkaniu robił się ruch i spadały na nią codzienne obowiązki. Ale w końcu mogła uprawiać swój ulubiony rodzaj sztuki. Artysta jest szczęśliwy, gdy ma taką możliwość i z niej korzysta. Podobnie było z tatą, Edwardem Piwowarskim, rzeźbiarzem, który w czasach socrealizmu, kiedy inni rzeźbiarze produkowali wizerunki chłopów i robotników, lepił cycaste i dupiaste gołe baby. I ja od rodziców, którym zawdzięczam wszystko, przejąłem właśnie to przeświadczenie, że warto tworzyć po swojemu. Z ich błogosławieństwem robiłem moje kino: filmy o chłopcach z miasteczka upodabniających się do Beatlesów, o dziewczynie, która sprzedaje piwo w pociągu kursującym po torach prowincjonalnej Polski, lecz myślami jest w hollywoodzkiej fabryce snów, o nastolatce – bohaterce Kolejności uczuć – zafascynowanej przybyszem z wielkiego świata: aktorem-kabotynem, czy o outsiderskiej parze, Dianie i Kubie, w „Autoportrecie z kochanką”. Filmy nigdy nie odwzorowujące rzeczywistości w stosunku 1:1, lecz ukazujące świat przez zmrużone oczy.

Świat prowincji. To z niego, poza nielicznymi wyjątkami, z których najlepiej znanym jest warszawiak Jan Serce, wywodzą się bohaterowie twoich filmów. Dlaczego? Sam dorastałeś przecież w Warszawie.
Tak, ale w tamtych latach Grochów przypominał prowincjonalne miasteczko. W tej dzielnicy były jeszcze piaszczyste ulice. Jednak ludzie, którzy tam mieszkali – gołębiarze, murarze, rzemieślnicy – byli rodowitymi warszawiakami. Wśród takich ludzi wyrosłem: autentycznych, rubasznych, wyrazistych. Mój ojciec ich rzeźbił. Tworzyli klimat dobrego sąsiedztwa. Jak się wyprawiało w domu imieniny to przez dwa dni: pierwszego dnia dla rodziny i zaprzyjaźnionych artystów, drugiego – dla sąsiadów. Cóż to były za typy! Pewna dama zdobyła tytuł Miss Grochowa, mimo iż nie miała nogi. Okazało się, że jej mąż, szewc, wykupił wszystkie losy, które zdecydowały o wygranej. Grochów… mój "Amarcord".

Czy w dzieciństwie spotykałeś takich prawdziwych oryginałów także poza Warszawą?
W Miechowie, położonym między Krakowem i Kielcami. Jeździliśmy tam na wakacje. Nadzwyczajną postacią był burmistrz Miechowa, prywatnie mój dziadek ze strony ojca. Pokonując codziennie pieszo czterokilometrową drogę z sadu do miasta i z powrotem, podnosił wszystkie końskie odchody i rzucał na pole. Do dzisiaj zboże w tej okolicy rośnie lepiej niż gdzie indziej, bo dziadek – pan burmistrz – kilkadziesiąt lat dzień w dzień użyźniał ziemię. Do tego założył dwa muzea i wyhodował własną rasę pszczół, stworzył wielki sad, miał wiele żon, był oficerem AK, miał taki głos, że jak śpiewał, to słyszeli go w Racławicach, zaś po wojnie, jeżdżąc do Warszawy, ubierał się w sukmanę, a na głowę wsadzał czapę z pawimi piórami. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zrobiłem o nim filmu. Tylko kto by dziś uwierzył w taką postać? Myślę, że istnieje coś takiego jak tajemnica prowincji. Większość ludzi na świecie pochodzi z prowincji. Prawie każdy z nas mieszkał kiedyś w jakimś miasteczku, miał marzenia i gitarę, słuchał ulubionego zespołu. Chyba stąd wziął się międzynarodowy sukces filmu "Yesterday", który pokazywałem w dziesiątkach przeróżnych zakątków globu. Po projekcji zawsze podchodzili widzowie mówiąc: „To film o mnie! Skąd pan zna moją historię?”

Pod wpływem doświadczeń wyniesionych z domu rodzinnego, podwórek dawnego Grochowa i rynku w Miechowie pisałeś – przeważnie sam, ale niekiedy przy współpracy z innymi autorami, Zbigniewem Kamińskim czy Janiną Zającówną – scenariusze swoich filmów. To chyba jednak nie wystarczyło, by nadać filmom tak ważną dla ciebie formę kina poetyckiego. Czym jeszcze inspirowałeś się, łącząc na ekranie ciepły humor z nutką melancholii?
Jestem z pokolenia, które zachwyciło się kinem czeskim lat 60. Byliśmy zakochani w filmach Formana, zwłaszcza w „Miłości blondynki”, w „Pociągach pod specjalnym nadzorem”Menzla, w których na prowincjonalnej stacyjce kolejarze stemplują z nudów pośladki dziewczynie. Ileż choćby w tej scenie jest rubasznego erotyzmu, ale też marzycielstwa i komizmu! Ale ja tkwiłem jedną nogą w owej czeskiej nowej fali, a drugą – w filmach Felliniego. Forma mojego kina kształtowała się zarazem pod wpływem bliskiego życiu małego realizmu Czechów, jak i nieskrępowanej wyobraźni artystycznej twórcy „8 i pół”, które nawiasem mówiąc obejrzałem szesnaście razy. Miałem ponadto szczęście, że spotkałem Witka Adamka, autora zdjęć do większości odcinków „Jana Serce”, "Yesterday", „Pociągu do Hollywood” i „Kolejności uczuć”. Na planie porozumiewaliśmy się idealnie i niemal bez słów. Witek pokazywał kamerą to, co ja widziałem oczyma wyobraźni, tylko lepiej.

Kto poza Adamkiem i rzecz jasna aktorami oraz kompozytorami, o których też będziemy rozmawiać, odcisnął piętno na twojej twórczości filmowej?
Przede wszystkim Wojciech Jerzy Has, nie tylko wielki reżyser, ale i fantastyczny szef „Ronda”, do którego – po rozwiązaniu Zespołu „X” Andrzeja Wajdy – przyjął mnie z dobrodziejstwem inwentarza, choć ten inwentarz był wówczas niewielki. Has po przeczytaniu scenariusza czy obejrzeniu materiałów bezbłędnie wskazywał dwa-trzy miejsca, które trzeba poprawić, przestawić bądź usunąć, żeby zyskała na tym całość. Miał przy tym w sobie delikatność – nie mówił, jak on by dokonał tych poprawek, nie narzucał własnych pomysłów, tylko kierował się myślą autora, szanował jego koncepcję. Raz go nie posłuchałem i do dziś żałuję. Było tak: pokazałem Hasowi pierwszą, bardzo długą wersję Pociągu do Hollywood. Był poruszony, spodobała mu się, ale zaznaczył: „Zrobimy trzy małe cięcia i będzie świetnie”. Jednak najbliższy wolny termin, w którym mógłby dokonać tych cięć, miał dopiero za dwa tygodnie. Nie wytrzymałem i pod jego nieobecność sam niszczyłem sobie film. „Pociągowi do Hollywood” już nigdy nie udało się nadać kształtu, o jakim myślał Has, na pewno lepszego niż obecny. Drugim, bardzo pomocnym dla reżyserów kierownikiem Zespołu, był Kuba Morgenstern z „Perspektywy”. Łączył nas ten sam serdeczny stosunek do świata i ludzi, dlatego dobrze nam się rozmawiało. Był wybitnym fachowcem i uroczym człowiekiem, całkowicie pozbawionym zawiści. Pytasz, kto jeszcze mi pomógł, odcisnąwszy trwały ślad w moich filmach i pozostawiając po sobie piękne wspomnienia? Na pewno Bolesław Michałek, kierownik literacki Zespołu „X”. Wykluwało się tam kino moralnego niepokoju, które mnie nic nie obchodziło, więc siedziałem w oślej ławce. Ale Bolo puszczał do mnie oko i mówił: „Rób swoje”. Bardzo pomogło mi również dwoje świętej pamięci wrocławian: wspaniała montażystka Irena Choryńska i operator dźwięku Aleksander Gołębiowski.

A potem ty pomagałeś innym: wylansowałeś na ekranie plejadę młodych aktorów.
I… Krystynę Feldman, która grając ważną rolę ciotki w "Yesterday" dobiegała siedemdziesiątki, ale dopiero po tym filmie stała się powszechnie rozpoznawalna. Wcześniej występowała głównie w epizodach. Uwielbialiśmy się nawzajem. Mam po niej najpiękniejszy list, jaki kiedykolwiek dostałem od aktorki. Napisała, że dla mnie byłaby gotowa wyskoczyć z helikoptera. We wszystkich moich filmach grała Halina Wyrodek. Szczerze mnie wzruszyła, pisząc na obwolucie płyty ze swymi nagraniami, że była aktorką Radosława Piwowarskiego. Żenia Priwieziencew pierwszą główną rolę zagrał w „Córce albo synu”. Potem wziąłem go do „Kolejności uczuć”, gdzie wcielił się w tatę głównej bohaterki. Żeńka – niezapomniany organista, grabarz i kościelny w jednej osobie ze „Złotopolskich” – miał cudowny dystans do życia, a także wielkie poczucie ironii. A teraz o młodych. Moim zdaniem reżyser jest tyle wart, ilu młodych aktorów wprowadzi na ekran i dywan sławy. U mnie, w "Yesterday", brawurowo zadebiutował Piotr Siwkiewicz, a Ania Kaźmierczak, którą przedtem wziąłem do epizodu w "Janie Serce", i Andrzej Zieliński, zagrali swoje pierwsze duże role kinowe. W Marcowych migdałach zaczynali ówcześni studenci wrocławskiej PWST: Monika Bolibrzuch (późniejsza Monika Bolly – przyp. AB), Robert Gonera, Robert Kowalski, Małgosia Piorun. Potem przyszły – jak sądzę – rewelacyjne debiuty Marysi Seweryn w „Kolejności uczuć”, Waldka Błaszczyka w „Autoportrecie z kochanką” i Ani Przybylskiej w „Ciemnej stronie Wenus”. Moim odkryciem jest także Małgorzata Socha. Na rok przed maturą tak pięknie zagrała w spektaklu telewizyjnym Janusza Domagalika „Anka”, który reżyserowałem, że natychmiast powierzyłem jej rolę Kate w Złotopolskich. Dopiero potem poszła do szkoły teatralnej. Szkoda, że gra głównie w serialach i wciąż czeka na swoją wielką szansę w filmie kinowym. Nie mogę też pominąć fenomenalnego dzieciaka, jakim był Rafał Węgrzyniak, filmowy synek Krysi Jandy z „Kochanków mojej mamy”. Pojawił się potem w Pociągu do Hollywood. Masę debiutów aktorskich miałem w serialach. Ostatni to Klaudia Halejcio.

Każde z tych aktorskich odkryć to pewnie osobna historia. Opowiesz którąś z nich?
Może nawet kilka. Kiedy Siwkiewicz przyszedł na próbne zdjęcia do "Yesterday", przewrócił się przed kamerą, więc od razu pomyślałem sobie: „O! To jest Ringo, safandułowaty perkusista lokalnych niby-Beatlesów”. Piotrek pochodzi z Siedlec. Marzył o studiach aktorskich, dostał się do warszawskiej PWST, gdzie mu powiedziano, że jeśli ma grać główną rolę w filmie, to zostanie skreślony z listy studentów. Niech wybiera. W nocy odebrałem od niego telefon. „Panie reżyserze, co mam zrobić?” – pytał roztrzęsiony. „Piotrek, nie rozstrzygnę tego za ciebie, bo to jest decyzja na całe życie” – odparłem. Nad ranem zadzwonił ponownie i powiedział, że wybiera film – tak poradził mu jego dziadek, prosty chłop. Za rolę Ringo Piotrek otrzymał nagrodę aktorską na festiwalu w San Sebastian. Za dwie kreacje łącznie – w "Yesterday" i „Pociągu do Hollywood” – Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Na Miodowej na szczęście ktoś się puknął w czoło i przyjęli go z powrotem. 

To było o aktorze, więc niech teraz będzie o aktorce.
Proszę bardzo. Goszcząc kiedyś w domu Krystyny Jandy, która tak pięknie zagrała w „Kochankach mojej mamy”, zobaczyłem chłopaka strzygącego trawnik. Spytałem Krysię, czy zatrudniła ogrodnika. A ona parska śmiechem i mówi, że to jej córka Marysia. Zawołała ją. Coś mi powiedziało, że to była dziewczyna, jakiej szukałem do roli Julii w „Kolejności uczuć”. „Chciałabyś zagrać w filmie?” – zapytałem. „Mowy nie ma!” – oburzyła się. - „Od grania jest mama. Ja będę kontrolerem lotów na Okęciu”. To jeszcze bardziej mnie podnieciło – moja filmowa Julia miała być właśnie taka: niewinna i harda. Po wielu trudach nakłoniłem Marysię do przyjścia na próbne zdjęcia, przez które przewinęło się około setki kandydatek. Na wieść o tym, że jej bohaterka z „Kolejności uczuć” romansuje ze znacznie starszym od niej aktorem, którego zagra Daniel Olbrychski, krzyknęła przerażona: „Co?! Ja mam przed kamerą całować się z wujkiem? Nigdy w życiu!”. W końcu jednak wszystkie opory udało się przełamać. I już po pierwszej wspólnej scenie Olbrychskiego z Marysią, Daniel wziął mnie na bok i zachwycony powiedział: „Anioł cię dotknął”. Potem cała ekipa z dnia na dzień coraz bardziej zakochiwała się w Maryśce. Jej aktorska dusza rozkwitała piorunująco. To było wspaniałe.

Radosław Piwowarski i Daniel Olbrychski na planie filmu "Kolejność Uczuć", fot. Renata Pajchel/ SF Tor/ Filmoteka Narodowa
 
Jak trafiłeś na Annę Przybylską?

Szukałem aktorki do niewdzięcznej roli domniemanej kochanki bohatera „Ciemnej strony Wenus”. Asystent pokazał mi zdjęcie z lokalnego pokazu mody. Pojechałem do Gdyni. Ujrzawszy Anię pierwszy raz, zadrżałem. Teraz ja pokazałem jej zdjęcia Kubie Morgensternowi, producentowi filmu, i też zadrżał. W wieku szesnastu lat sprawiała wrażenie istoty z kosmosu. Ostrzyżona prawie na łyso, chrypiała jak Himilsbach, do tego miała te swoje płonące wielkie oczy. Było w niej coś wzruszającego i chuligańskiego jednocześnie. Ania była półsierotą z marynarskiego osiedla. Miała zagrać rolę dwuznaczną, więc pojechałem pokazać scenariusz jej mamie do zaakceptowania. Mama odsunęła maszynopis bez czytania: „Od dziecka chciała być aktorką. Nie mogę jej zabronić” – oznajmiła. Napisałem do niej po zakończeniu zdjęć: „Ania jest grzeczna i dzielna. Mam nadzieję, że to początek kariery Pani córki”. No i nie pomyliłem się. Wkrótce zaangażowałem Anię do roli Marylki w „Złotopolskich”, co przyniosło jej ogromną popularność.

W "Yesterday" dyrektor szkoły, w której uczą się domorośli Beatlesi, mówi ustami Henryka Bisty: „Jak człowiek gra (muzykę – przyp. AB) to nie jest mu tak ciężko”. Czy przykładasz dużą wagę do muzyki w filmie? W odniesieniu do "Yesterday", komedii muzycznej, jest to pytanie retoryczne. Pytam o twoje kino obyczajowe.
Muzyka jest dla mnie najważniejszym elementem filmu, po scenariuszu i reżyserii. Ważniejszym nawet od zdjęć, bo może uratować złe sceny, jeśli trafi się bezbarwna kreacja aktorska – wnosi do niej psychologię, napędza akcję, tworzy klimat. W postprodukcji uwielbiam spędzać czas przy podkładaniu muzyki, zgrywaniu jej z obrazem. Miałem przyjemność współpracować z wybitnymi kompozytorami: Krzesimirem Dębskim, Staszkiem Syrewiczem, Jurkiem Satanowskim, Jurkiem Matulą, Johnem Lennonem i Paulem McCartneyem. Niezła paczka, nie? Ale najpiękniejszy motyw napisał mi Seweryn Krajewski do „Jana Serce”. Od tego serialu na dobre zaczęła się moja droga filmowa.
 
A potem zatoczyła koło: po latach wróciłeś do seriali. Może teraz wróciłbyś do kina?
Muszę. Robię już któreś podejście w ostatnich latach. To jest gorzkie i śmieszne. I taki ma być ten film – gorzka komedia „Wszyscy mamy źle w głowach”. Mam nadzieję, że wiadomość o rozpoczęciu zdjęć ukaże się kiedyś w „Magazynie Filmowym”. I to byłby ten oczekiwany happy end.

Warszawa, lato 2014
Andrzej Bukowiecki
Magazyn Filmowy SFP, 36/2014
  13.12.2014
fot. Kuba Kijan/ SFP
Janusz Nasfeter – dramaty małe i duże
Nie żyje Stanisław Mikulski
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll