PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BAZA WIEDZY
PIŚMIENNICTWO
Z profesorem Tadeuszem Lubelskim, autorem książki „Historia kina polskiego 1895-2014”, rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Ta książka to uzupełnienie wydanej przed kilkoma laty „Historii kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty”. Skąd pomysł, by raz jeszcze do tego wrócić?
Tadeusz Lubelski: To w zasadzie ta sama książka z dodanym nowym rozdziałem, który doprowadzony został do 2014 roku. Ostatnim filmem, który uwzględniłem, jest Body/Ciało Małgorzaty Szumowskiej. Wraz z wydawcą uznaliśmy, że jest potrzeba syntetycznego opracowania dziejów kina polskiego, zwłaszcza że to wcześniejsze (doprowadzone do 2007 roku) chyba się sprawdziło. A w ostatnim okresie kino polskie świetnie się rozwija. Mamy tego najświeższe dowody w postaci kolejnych prestiżowych festiwalowych nagród. Nasza kinematografia na powrót zyskała rangę, którą wcześniej osiągała parokrotnie, więc uznaliśmy, że to dobry moment. Słabą stroną pierwszego wydania było to, że podczas gdy poszczególne okresy ujęte w rozdziały były zrównoważone, ostatni – omawiający okres po 1989 roku – był nadmiernie rozbudowany. Trudno było umieścić jakąś cezurę w jego obrębie. Teraz z pewnego dystansu widać, że taką granicą jest sezon 2004/2005. Z dwóch powodów. Po pierwsze, wejście naszego kraju do Unii Europejskiej, po drugie, powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który umożliwił godną dużego europejskiego kraju organizację kinematografii.



Jak zatem ocenia pan te dziesięć lat polskiego kina pod patronatem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej?
To dobry czas dla polskiego kina. Kiedy przyglądamy się osiągnięciom naszej kinematografii pierwszego okresu po ’89 roku, to pod względem jakościowym rzuca się w oczy dominacja dokumentu. Filmy fabularne z lat 90. szybciej się zestarzały. Dzisiaj ówczesne przeboje, nawet te najsłynniejsze, jak Psy Władysława Pasikowskiego albo Kiler Juliusza Machulskiego, dostarczają może emocji nostalgicznych, ale chyba mało kto odczuwa potrzebę ich ponownego oglądania. Może za bardzo były związane ze swoim czasem, odpowiadały na potrzeby chwili. Zaryzykuję przypuszczenie, że nie stanie się to udziałem najważniejszych filmów z ostatnich piętnastu lat. Poczynając od pierwszego ważnego autora, jakim był w tym okresie Krzysztof Krauze, po filmy z ostatnich lat nagradzane na świecie, takie jak Ida Pawła Pawlikowskiego, Młyn i krzyż Lecha Majewskiego czy Body/Ciało Szumowskiej. Ale też filmy, które wywoływały dyskusję w kraju, jak Dom zły i Róża Wojciecha Smarzowskiego czy Pokłosie Pasikowskiego to filmy, do których będzie się wracać.

Ostatnie festiwalowe sukcesy rodzimego kina są imponujące. Wraca moda na polskie kino za granicą. Może będzie podobnie jak z kinem rumuńskim przed kilkoma laty?
Bądźmy ostrożni, bo to jeszcze się nie dokonało. Natomiast tym, co bardzo wyraźnie zaznaczyło się w ciągu ostatnich lat, jest wzrost mody na kino polskie u krajowej publiczności. Długo tego nie było. To, że w zeszłym roku na dwóch pierwszych miejscach w box offisie znalazły się polskie filmy, jest wydarzeniem. To optymistyczny trend, bo oznacza nawiązanie kontaktu między twórcami a publicznością. Widać powoli, że za tym idzie też docenienie tych filmów na świecie. Oby sprawdziło się to, o czym pan mówi.

Czy to pokłosie sukcesu Idy Pawła Pawlikowskiego?
Wydawało się, że to był jednorazowy fenomen, ale dostajemy dowody na to, że może niekoniecznie. Widać, że jak coś wyszło naprawdę dobrze, to może się przełożyć na zwiększone zainteresowanie w ogóle. Moda na kino rumuńskie też zaczęła się od jednego, wielkiego sukcesu, jakim była Złota Palma w Cannes dla 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni Cristiana Mungiu. To uruchomiło lawinę, mimo że już we wcześniejszych rumuńskich filmach można było zauważyć nowe cechy. Wiecznie to nie będzie trwało zarówno z kinem rumuńskim, jak i polskim, ale oby jak najdłużej. Może jest to też pochodna ogólnego zainteresowania Polską. W kilku minionych latach byliśmy postrzegani jako kraj sukcesu. Tu poradzenie sobie z kryzysem ekonomicznym, tam Tusk, ówdzie Lewandowski, to wzajemnie na siebie oddziałuje. Wyczuwano na świecie, że wspaniała jakość estetyczna Idy Pawlikowskiego nie wzięła się znikąd.

Takie sytuacje w przeszłości, w kontekście polskiego kina, miały już miejsce. Myślę chociażby o 1966 roku, kiedy Popioły otworzyły festiwal w Cannes, a Faraon go zamknął. Z dzisiejszej perspektywy coś nieprawdopodobnego.
Aż dziw bierze, że w połowie lat 60., a więc w najwspanialszej dekadzie kina artystycznego, mogło się tak zdarzyć na festiwalu w Cannes. Ale ta chwilowa koniunktura nie znalazła wtedy przedłużenia w postaci trwałego nurtu. Nie mieliśmy wtedy swojego Felliniego, odpowiednika czeskiej szkoły czy angielskich młodych gniewnych. Chociaż mogliśmy mieć, gdyby kinematografii pozostawiono więcej swobody. Proszę zauważyć: powstały w siermiężnej epoce Gomułki Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa, w pierwszej chwili przyjęty ze zdziwieniem, po pół wieku traktowany jest na świecie jak dzieło klasyczne, a i u nas zajął ostatnio drugie miejsce w rankingu polskich filmów wszech czasów. Także komedie i seriale z tamtej – kryzysowej, wydawało się – dekady są wciąż żywe.

Ważną częścią pana książki jest ta poświęcona kinu przedwojennemu. Kinu, które za czasów PRL-u uznawane było za kompletnie bezwartościowe.
Głównym powodem takiego traktowania była polityka kulturalna, wywołana przemianą ustrojową po 1945 roku.  Po wojnie dyskutowano o sposobach nawiązania do dotychczasowej tradycji we wszystkich dziedzinach sztuki. Od malarstwa, przez literaturę, muzykę, po teatr – zastanawiano się, co trzeba odrzucić jako „nieaktualne”, co rozwinąć, czego nie uronić. Nie dotyczyło to jedynie filmu. Przyjęła się opinia, że nie ma o czym mówić, bo kino polskie sprzed 1939 roku nie zawiera niczego wartościowego. Uważano więc, że kino zaczyna się w Polsce od nowa. To był bardzo krzywdzący sąd. Choć nie jestem przesadnym entuzjastą kina przedwojennego i nie uważam, że mieliśmy wtedy kinematografię dorównującą najlepszym europejskim, to na pewno było to kino uwielbiane przez widzów, a więc odpowiadające na ich potrzeby. A takie kino zawsze potrafi przetrwać. Któż mógł przypuścić w 1945 roku, że po siedemdziesięciu latach, aktorem kultowym, bohaterem oczekiwanego przez publiczność serialu, będzie Eugeniusz Bodo?

Zakładam, że z perspektywy badacza była to najtrudniejsza część, z uwagi na to, że niektóre dzieła zaginęły. Ekstremalnym przykładem jest osoba Wiktora Biegańskiego, z którego twórczości nie zachowało się nic.
Miałem szczęście parę razy spotkać się z Carlottą Bologną, jego żoną, która – do śmierci w 2001 roku – mieszkała w Krakowie. Twierdziła, że Biegański był bardzo zazdrosny o jej sukces w filmie Kobieta, która grzechu pragnie. Do tego stopnia, że pozbył się wszystkich oryginalnych kopii swoich filmów. Niestety, nie zachowały się. Rzeczywiście kino nieme było najtrudniejsze do opracowania. Z lat 20. zachowała się mniej więcej 1/10 materiałów. Kiedy pracowałem nad pierwszą wersją książki, żaden z tych filmów nie był dostępny na DVD. Obejrzałem wtedy w sali projekcyjnej Filmoteki Narodowej wszystkie zachowane filmy z okresu niemego. A trzeba było pisać też o tych, które zaginęły. Tak było chociażby z Iwonką, wielkim przebojem ze złotej serii Sfinksa. Żeby móc poświęcić mu akapit, musiałem konfrontować recenzje z przeczytanym w Jagiellonce pierwowzorem Juliusza Germana. Ale niedawno odnaleziono dziesięciominutowy fragment filmu; może więc i całość uda się kiedyś odtworzyć.

Polskie kino można postrzegać przez pryzmat osobowości. Czy była w nim bardziej wpływowa osoba niż Aleksander Ford?
Odegrał ogromną rolę, ale proszę zauważyć, że film dokumentalny, jaki na jego temat zrealizował kilkanaście lat temu Stanisław Janicki, nosi tytuł Aleksander Ford – Kochany i nienawidzony. Mógł być kochany, bo był niezwykle uzdolnionym reżyserem. Jeżeli w wieku 28 lat miał na swoim koncie Legion ulicy i Drogę młodych, to znaczy, że mógł w tym okresie wybić się w każdej kinematografii; przed nim można tak było powiedzieć chyba tylko o Ryszardzie Bolesławskim i Józefie Lejtesie. Andrzej Wajda, który był dwukrotnie asystentem Forda – przy realizacji Młodości Chopina i Piątki z ulicy Barskiej – do dziś mówi, że wyłącznie od niego mógł nauczyć się, jak współpracuje się z ekipą, i w którym momencie trzeba krzyknąć: kamera!. Z drugiej strony trudno nie zauważyć, że to Ford i Jerzy Bossak, jako szefowie powołanego do życia w 1945 roku Przedsiębiorstwa Film Polski, byli odpowiedzialni za to, że odrodzona po wojnie kinematografia nie rozwinęła się tak, jak mogła była się rozwinąć. Garnęli się wtedy do współpracy z nią wybitni pisarze, od Jarosława Iwaszkiewicza do Tadeusza Borowskiego. Niewiele z tego wynikło.

Jest pan też autorem „Historii niebyłej kina PRL”. Jakich niezrealizowanych projektów najbardziej panu żal?
Chociażby pierwszego projektu filmu o Januszu Korczaku, do którego realizacji Ford mógł przystąpić już w 1945 roku, kiedy pamięć ludzi o przeżytej Zagładzie była zupełnie świeża, ale się przestraszył. Innym przykładem może być Różowy horyzont Kazimierza Kutza, który mógł stać się zwieńczeniem dylogii śląskiej reżysera. Najbardziej żal mi Porwania króla, projektu Wojciecha Wiszniewskiego, którego realizację uniemożliwiała jego przedwczesna śmierć. Proszę sobie wyobrazić dwugodzinny spektakl historyczny o Stanisławie Auguście Poniatowskim i jego walce o uniknięcie przez kraj rozbiorów, utrzymany w poetyce Elementarza.

Kiedy myśli pan o złamanych bądź niespełnionych twórcach, kto panu wówczas przychodzi do głowy?
Na przykład Henryk Kluba. Nie puszczono mu na ekrany wybitnego filmu Słońce wschodzi raz na dzień, i to w momencie, kiedy – bezpośrednio po Chudym i innych – był rozpędzony, „w gazie”. W dodatku pozwolił sobie narzucić nakręcenie fałszywego zakończenia. Jak raz zmuszono go do przyklęknięcia, tak już się nie podniósł z kolan. Odnoszę wrażenie, że także Stanisław Lenartowicz nie spełnił się tak, jak zapowiadał jego Zimowy zmierzch.

Skoro o tym rozmawiamy, dzisiaj jest dość niepewny czas z uwagi na to, co się dzieje na scenie politycznej. Wiele mówi się o polityce historycznej, kinie patriotycznym. Co zatem czeka polską kinematografię?
Wierzę w rozsądek polskich filmowców. Liczę też na to, że uda się uratować niezależność Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

W końcu to gwarant jakości polskiego kina.
Jest taka stara sportowa zasada, że nie zmienia się zwycięskiej drużyny. 

Tym bardziej że dopiero teraz zbieramy plony jej działalności.
PISF powołany został w 2005 roku. Pamiętam pierwsze reakcje na jego powstanie, kiedy wielu ludzi było nastawionych sceptycznie. Po kilku latach zaczęło się okazywać, że produkcja wyraźnie się ożywiła. A po wzroście ilościowym przyszła radykalna poprawa jakości. Mam nadzieję, że nowy minister nie zdoła zniszczyć wypracowanego w poprzedniej dekadzie systemu eksperckiego. Mamy naprawdę dobry okres w polskim kinie i szkoda byłoby go zaprzepaścić.

Kuba Armata
Magazyn Filmowy 3/2016
  16.04.2017
Anna Osmólska - Mętrak: Środowisko krytyki jest bardzo silne
Kamera Akcja! Czy wideoesej ma przyszłość?
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll