PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Mozaika to był przede wszystkim Krzysztof Kieślowski, a dopiero w drugiej kolejności słynny szyld lokalu z jednym z najbardziej rozpoznawalnych warszawskich neonów.
Tak to działało i działa w pamięci ludzi kultury. Kogo by nie zapytać, potwierdzi, że mu się knajpa raczej ze sławnym reżyserem kojarzy niż z neonem.

Kieślowski przesiadywał w "Mozaice" zwłaszcza w drugiej połowie lat 80. No i pod koniec życia – w okresie największej chwały. Przesiadywał, to oczywiście za dużo powiedziane. Szybka kawa raz na dwa dni. Pewnie tak to wyglądało.
   
 -Nigdy nie było po nim widać wielkości- – mówił o swoim przyjacielu Krzysztof Piesiewicz. Podobno przychodził, siadał przy stoliku, zakładał nogę na nogę, zapalał papierosa – i to był ten ikonograficzny Kieślowski, znany ze zdjęć i filmów.

 Ale mniej już wiadomo, że był także chorobliwie nieśmiały. On? Wykładowca w łódzkiej szkole filmowej; mistrz, na którym wzorowało się pół filmowej Europy z Wimem Wendersem na czele? Siadał przy zgrzebnym, mozaikowym stoliku, nakrytym pożółkłym obrusem i długo nie wiedział co zamówić – ślęczał nad kartą, w której nigdy nie było wielkiego wyboru. Podobno można było odnieść wrażenie, że nie da rady, decyzja jest ponad jego siły. W końcu – herbata albo kawa, do tych setek papierosów, które go zabiły. -Konstruktywnie wątpił w to, co robił- – mówi o nim jeden z jego przyjaciół, których dziś ma więcej niż za czasów największej chwały. Ale w tym określeniu coś jest. Pewnego dnia był zaproszony w Aleje Ujazdowskie do „Klubu Lekarza”, który mieścił się Pod Olbrzymami, u wlotu na Plac Trzech Krzyży. Był ze znajomym. Wypił w "Mozaice" pięć herbat i wypalił dwie paczki Carmenów, szkicując na serwetkach to, co mógłby powiedzieć ludziom medycyny. Pogniótł później je wszystkie i wyrzucił. Wszedł na salę "Klubu Lekarza: onieśmielony, usiadł, cichym głosem wymamrotał, że poproszono go o to, by powiedział coś „do ludzi medycyny”. Ale on jest człowiekiem filmu, nie ma pojęcia, co chcą od niego usłyszeć lekarze i czeka na pytania.

Było o co pytać; choćby o genialną scenę z filmu "Szpital", w której chirurg używa zwykłego młotka do scalenia złamanego otwarcia uda. Nie ortopedycznej, jednolitej masy z tytanu, ale zwykłego narzędzia złożonego z obucha i drewnianego trzonka, które łamie się w pewnym momencie i jego część wpada do ziejącej rany. -Przecież to był dokument!- – dziwili się podczas tamtego spotkania lekarze. – -Ale dokumentalista musi mieć trochę szczęścia- – odpowiadał Kieślowski, który na chwilę przed niesamowitym zdarzeniem pomyślał ponoć za kamerą -Kurwa, przecież to jest młotek do przybijania gwoździ, a co jeśli się złamie?-. I bach. Można o tym przeczytać w jego – niesamowicie wciągającej – autobiografii.

W "Mozaice" przy Puławskiej 53 w Warszawie, tak jak i we wszystkich eleganckich lokalach, na każdym stoliku, w specjalnym blaszanym stojaczku stały serwetki ułożone w taki karciany wachlarzyk. Kieślowski kiedyś zobaczył, jak jedna z kelnerek obtarła ręce o fartuch, liznęła palec i kręcąc małe kółeczka w stosie serwetek sprawiała, że rozchodziły się w równomierny wachlarzyk.

 – To jest fatalny pomysł – powiedział reżyser.
– Dlaczego? – spytała lekko obruszona.
– Bo zawsze cała konstrukcja się rozpada, jak klient chce sięgnąć po jedną.
– Ale dopóki nie sięgnie, wygląda porządnie, a to ważniejsze – odpowiadała bystra kelnerka.
 
"Mozaika" istnieje do dziś i w zasadzie niewiele się w środku zmieniło. Knajpa, trochę nie może się zdecydować, czy jest na serio „retro”, czyli po prostu prowadzona w starym stylu, czy też może stanowi „hipsterski” relikt PRL-u, służący młodym do zabawy w „nie podchodzących kelnerów” oraz „jak to strasznie kiedyś było”. Taka interpretacja może przyjść do głowy, kiedy idzie się tamtą częścią Puławskiej obok modnych klubów i drogich restauracji. Mozaiki to nie dotyczy. Jest tak osobna, jak osobna może być tylko knajpa, która przetrwała i przetrwa wszystko, dzięki swojej autentyczności. Lokal ma mocny atut w ręku. Proponuje dancingi, które wyszły z mody jak kostka Bauma, ale to nie znaczy, że nikt nie chce tańczyć, siadać do stolika, aby łyknąć wódeczkę, zagryźć i znów tańczyć.



 -Naprzemienność tych czynności, nieustanny ruch i konsumpcja, samo zdrowie- – tłumaczył Piotr Sobociński, a Kieślowski wielokrotnie w swoich filmach pokazywał te weselne obyczaje przeniesione w codzienność, choć nie z taką intensywnością, jak np. Wojciech Smarzowski, którego już w "Mozaice" się raczej się nie spotka.

To podobno kelnerzy "Mozaiki" opracowali numer na wbijanie bilonu do blaszanej wódczanej miarki, ale może to być opinia krzywdząca. Kiedy na początku lat 90. wszedł przepis, wedle którego barmani nie mogli już klientom lać „na oko”, tylko musieli odmierzać – do odmierzania właśnie zaczęto używać blaszanych kieliszków zwężanych ku dołowi (z nóżką). Jeśli dobrze się wbiło odpowiedni bilon, można było umiejętnie zmniejszyć zawartość miernika, podnosząc tą monetą dno, dzięki czemu oszczędzoną wódkę sprzedawano na lewo. Czysta magia. W 1991 albo rok później nalano kartoflanej luksusowej Janowi Błońskiemu. Spojrzał do kieliszka, gdzie „pięćdziesiątkę” udawała „trzydziestka” i mówi: -Kochany ja od lat mieszkam w Krakowie i od lat jestem krytyk literacki-. Kelner bez słowa odmierzył mu drugie trzydzieści, żeby nie wydłubywać monety. Inni po prostu pragnęli zapewnień, że ilość jest OK. Błoński właśnie wspominał, że w warszawskiej "Mozaice" wszystko było na „słowo honoru kelnera”. Ludzie sobie ufali. -Panie Stasiu, ale świeża jest ta ryba?-. -Dzisiejsza-. -A te ogórki to…- - -Z domowej beczki-. -A tej wódki, to ile?- - -Pięćdziesiąt-. Podobno wciąż pytano i bez zastrzeżeń zadawalano się odpowiedziami personelu, co – zdaniem sławnego krytyka – było osobliwe, bo w Polsce pyta się, żeby coś kwestionować, a nie nabywać wiedzę.

Był czas, kiedy do "Mozaiki" często przychodzili Romowie. Całymi rodzinami świętowali pierwsze komunie święte swoich pociech. Dzieci bawiły się prezentami, dorośli pili, a kelnerom nawet do głowy nie przychodziło, żeby wbijać do wódczanych miarek monety. W mniejszej salce, zaraz przy wejściu, siedział pewnego wieczora Marek Piwowski, do którego podbiegł rozpromieniony cygański chłopiec i pokazał złoty kastet, który dostał od ojca w prezencie komunijnym. -No nie wiem- – odparł sceptycznie Piwowski. – -To od razu podnosi stawkę bójki. Jak przegrasz, to ci go skroją-. – -Pierdolisz- – odpowiedział spokojnie chłopiec i skupiony na prezencie odszedł szukać akceptacji wśród fajniejszych dorosłych.

Przy Puławskiej 53 przez lata było spokojnie. Momentami nawet za spokojnie: sklepy spożywcze, bliskość monumentalnej sylwety kościoła parafii Michała Archanioła plus pędzące jezdnią (200 km na godzinę) motocykle. Romowie niespecjalnie mieli gdzie wypróbować kastety, a artyści musieli brać taksówkę, żeby kontynuować imprezę. No bo przecież w grę nie mogła wchodzić Regeneracja przy pomniku Matejki. Dziwne miejsce. Teraz mówi się o takich „przedhipsterskie”. To znaczy, że było bardzo modne, a nawet awangardowe wśród młodych warszawiaków dziesięć lat temu, kiedy jeszcze posiadanie roweru ze złomu, bluzki z lumpeksu, butów po mamie i okularów Gucciego za 3 tysiące – nie nazywało się hipsterstwem. Co ładniejsze okularnice, określały taki styl mianem „eklektyzmu osobistego”. Wszystko to bardzo, bardzo daleko od "Mozaiki".

Marek Łuszczyna
Magazyn Filmowy SFP, 28, 2013
  12.01.2014
Prawdy i mity o kawiarni Czytelnik
Miejsce: Bristol
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll