Jerzy Kawalerowicz
fot. Tomasz Jop
Filmy, których czas się nie skończył
27 grudnia upłynie 10 lat od śmierci Jerzego Kawalerowicza – współzałożyciela i pierwszego prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich, jednego z najznakomitszych autorów polskiego kina. O tym wspaniałym artyście, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 12/2017), pisze Andrzej Kołodyński. Oto fragment jego artykułu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 11 grudnia.
Rzadko obdarza się mianem „klasyka” reżysera filmowego. I to za życia. Jerzy Kawalerowicz, którego akurat dość wcześnie zaczęto nazywać klasykiem, doceniał wagę tytułu, ale wyczuwał też niebezpieczeństwo. Dzieło klasyka jest wartością zamkniętą, służy – mówiąc kolokwialnie – do podziwiania. Jednak prawdziwy twórca oczekuje po cichu kontrowersji. Chce, żeby to, co tworzy było żywe, pobudzające.

Należałoby powiedzieć, że Jerzy Kawalerowicz nie lubił ani nadmiernych pochwał, ani krytyki skierowanej przeciw niemu, co wcale nie znaczy, że nie doceniał ukrytych inspiracji. Może nie tak od razu je podchwytywał – niektórzy twierdzili, że nie pozwalał mu na to charakter, nawet przez przyjaciół określany jako raczej trudny – umiał jednak przetrawić to, co należało i wysnuć z tego wnioski.

No cóż, charakter zmienia się z wiekiem. Kawalerowicz wydawał się, wbrew cechującego go sceptycyzmowi, entuzjastą w pamiętnym czasie uczestnictwa w kursie przeszkolenia (mówiono częściej: przysposobienia) filmowego, który zastąpił nieszczęśliwie poczęty Warsztat Filmowy Młodych. Działo się to w Krakowie, w latach 1945 i 46. Podobno przysposabiać się chciało ponad pół tysiąca młodziaków, dopuszczono do zawodowego przygotowania pół setki, a byli wśród nich Wojciech Jerzy Has, Jerzy Passendorfer, Mieczysław Jahoda i 23-letni student malarstwa w krakowskiej ASP, Jerzy Kawalerowicz. Co dalej, wiadomo: asystent u boku Wandy Jakubowskiej na planie „Ostatniego etapu”, a w trzy lata później współautor, ukryty pod pseudonimem „Paweł”, scenariusza napisanego na wezwanie, wprowadzającego do polskiego kina socrealizm, Zjazdu w Wiśle, i zatytułowanego „Gromada”. Drugim autorem okazał się Kazimierz Sumerski, komunistyczny neofita. Obaj zostali wyznaczeni do wyreżyserowania filmu, prawie natychmiast skierowanego do produkcji. Ale nie ma co wypominać Kawalerowiczowi osiągnięć „skrajnego socrealizmu”. Raczej przypomnieć należy ambitną próbę wyjścia poza granice tej poetyki w obrazie „Celuloza” (1953), opartym wprawdzie na bardzo socrealistycznej powieści Igora Newerlego, ale zwracającym się w inscenizacji i śmiałym wykorzystaniu pleneru do wzorów neorealizmu. Włoskiego, jeszcze wówczas u nas mało znanego.

W tym początkowym okresie nazywano Kawalerowicza reżyserem poszukującym, przede wszystkim za względu na zmieniającą się poetykę jego kolejnych filmów. A zmieniał ją konsekwentnie. I próbował nowych, radykalnych rozwiązań. Choćby w zapomnianym dziś dramacie szpiegowskim „Cień” (1956), gdzie wraz ze scenarzystą, debiutującym Aleksandrem Ścibor-Rylskim, wprowadził zaskakujące zawieszenie rozwiązania. To widzowie mieli zgadnąć, już po seansie, kto kieruje mechanizmem trzech różnych wydarzeń pokazanych na ekranie, kto jest tytułowym wrogim „cieniem”. Ale podobnych zaskoczeń nie ma w filmach, które z dzisiejszej perspektywy tworzą kanon „klasyczny”. To przede wszystkim trzy tytuły wyróżniające się świadomością środków kina i wynikającą z tego dojrzałością formy, trzy obrazy zrealizowane w okresie siedmiu lat, wyznaczonych datami premier: 1959, 1960 i 1966. Kolejno „Pociąg”, „Matka Joanna od Aniołów” i „Faraon”. Nie, nie są nowatorskie. Jakby ich twórca świadomie odrzucił etykietkę „poszukującego”. Jeżeli czegoś się w nich szuka, to równowagi użytych elementów. Równowagi czysto filmowej, bowiem u ich podstaw leży bardzo różny materiał wyjściowy: współczesne studium psychologiczne, stylizowana nowela z osiemnastowieczną scenerią i dziewiętnastowieczna powieść o starożytnym Egipcie.


Andrzej Kołodyński / Magazyn Filmowy 12/2017  26 listopada 2017 09:00
Scroll