Marcel Łoziński
fot. Żelazna Studio/SFP
No i Smok Smoków się przytrafił
O twórczości Marcela Łozińskiego, tegorocznego laureata Smoka Smoków, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 5/2016) pisze Jerzy Armata. Oto fragment artykułu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 12 maja.
Marcel Łoziński to jeden z najznamienitszych kolekcjonerów festiwalowych trofeów. Zgromadził ich już ponad sześćdziesiąt, są wśród nich m.in. dwa Złote Grona, Srebrny Róg, a nawet Czarcia Łapa i Złote Zęby, jest Srebrna Sestercja i Kamera Dawida, są Złote i Brązowe Lajkoniki (po dwa), Syrenka Warszawska oraz Don Kichot, imponuje zwłaszcza „kącik zoologiczny”, a w nim: Biała Kobra, dwa Złote Gołębie, dwa Smoki – jeden Złoty, drugi Srebrny. W tym roku Rada Programowa Krakowskiego Festiwalu Filmowego dorzuciła do tej imponującej kolekcji – Smoka Smoków.

„Nieraz na swej drodze można spotkać nawet malutkiego dinozaura, to niezwykle rzadkie, ale nieraz można spotkać” – twierdził Tomek, syn reżysera, w jego najlepszym dokumencie „Wszystko może się przytrafić”. No właśnie, wszystko może się przytrafić, więc i Smoka Smoków można dostać, choć to raczej rzadki przypadek. Do tej pory tym zaszczytnym wyróżnieniem uhonorowano osiemnastu wybitnych filmowców: Bohdana Kosińskiego (1998), Jana Lenicę (1999), Raymonda Depardona (2000), Jana Švankmajera (2001), Wernera Herzoga (2002), braci Stephena i Timothy’ego Quay, (2003), Alberta Mayselsa (2004), Jurija Norszteina (2005), Kazimierza Karabasza (2006), Raoula Servaisa (2007), Allana Kinga (2008), Jerzego Kucię (2009), Jonasa Mekasa (2010), Piotra Kamlera (2011), Helenę Třeštíkovą (2012), Paula Driessena (2013), Bogdana Dziworskiego (2014) i Priita Pärna (2015). Teraz do tego grona dołączy Marcel Łoziński.

To bez wątpienia nasz najlepszy dokumentalista. Jego filmy zdobywały najwyższe laury na wielu prestiżowych festiwalach, m.in. w Clermont-Ferrand, Hamburgu, Lipsku, Marsylii, Montrealu, Nyonie, Oberhasen, Reykjaviku, San Francisco, Sydney oraz Krakowie. „Wszystko może się przytrafić” (1995), przejmująca, a zarazem pełna wdzięku obserwacja rozmów 6-letniego chłopczyka ze starymi ludźmi siedzącymi na ławkach w parku, zostało ostatnio uznane – w plebiscycie zorganizowanym przez SFP – za dokument stulecia, a zrealizowane rok wcześniej „89 mm od Europy” (1993), frapujące spojrzenie na stację w Brześciu, na granicy z byłym Związkiem Radzieckim, gdzie kończą się europejskie tory kolejowe, a dalej biegną rosyjskie – szersze o 89 mm, przyniosło Łozińskiemu nominacje do Oscara i Feliksa, zaś Europejską Nagrodą Filmową uhonorowano zrealizowane piętnaście lat później „Poste restante” (2008), poetycką impresję o wysłanych listach bez adresu, m.in. do Pana Boga, które trafiają do Wydziału Przesyłek Niedoręczonych w Koluszkach.

Marcel Łoziński ma na swym koncie blisko pół setki filmów. By je opisać, trzeba na to co najmniej średniej grubości tomu (zrobił to zresztą prof. Marek Hendrykowski w wydanej przez Więź w 2008 roku książce „Marcel Łoziński”). Pozwolę sobie zatem na bardzo subiektywny ranking filmów z jego dorobku, które mnie szczególnie urzekły. Nie będę oryginalny, miejsca na podium zajmują tytuły honorowane przez różnorodne gremia na całym świecie: „Wszystko może się przytrafić” (1995), „89 mm od Europy” (1993) oraz „Poste restante” (2008). Ale chciałbym także zwrócić uwagę na filmy mniej znane, czy już nieco zapomniane, jak choćby „Moje miejsce” (1986), metaforyczną i pełną humoru opowieść o pracownikach sopockiego Grand Hotelu. O swej pracy opowiadają m.in. palacz, sprzątaczki, pokojówki, kucharze, szatniarze, barman, kelnerzy, pracownicy pralni hotelowej, portierzy, dyrektor. Każdy z bohaterów dzieli się swoją historią, każdy czuje się potrzebny. A Łoziński w swoim kinie nie wymądrza się, on – przede wszystkim – potrafi słuchać. Kocha swych bohaterów i robi wszystko tak, żeby nie bolało. Taki tytuł zresztą – „Żeby nie bolało” (1998) – nosi jego niezwykle przejmujący film, w którym powraca po blisko ćwierćwieczu do Urszuli Flis, rolniczki gospodarującej samodzielnie na trzynastu hektarach, bohaterki „Wizyty” (1974), jednego ze swych pierwszych, a zarazem najlepszych dokumentów.
Jerzy Armata / Magazyn Filmowy SFP 05/2016  8 maja 2016 09:00
Scroll