Monika Pawluczuk
fot. Mat. prasowe
Monika Pawluczuk: Ten film miał być podskórny
Z Moniką Pawluczuk, reżyserką znakomitego dokumentu „Koniec świata”, na łamach nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 1/2016), rozmawia Kuba Armata. Oto fragment tego wywiadu.
Kuba Armata: Długo chodził za tobą ten koniec świata?

Monika Pawluczuk:
To taki projekt, który był we mnie od dłuższego czasu, bo odzwierciedla moje główne zainteresowania. Zawsze szukałam sposobu na życie, który pozwoli odczuwać każdy jego moment. W tym celu zapisałam się na różne kursy psychologiczne, przez jakiś czas prowadziłam warsztaty rozwojowe, z czego zresztą zrodziła się książka. Bardzo bliska była mi idea zajęć odbywających się pod nazwą „Gdybyś miał przed sobą rok życia” (na podstawie książki amerykańskiego psychoterapeuty Stephena Levine’a). Zafascynowało mnie to podejście. „Koniec świata” wypływał poniekąd z tej filozofii – konieczności znalezienia najlepszego sposobu na przejście przez życie – szczególnie w momencie, kiedy zegar tyka. Może nawet nie tyle najlepszego, co mojego, gdzie będę miała poczucie, że dokonuję świadomych wyborów. Od tego się zaczęło. Kiedy pojawiła się data „końca świata”, pomyślałam, że to świetny punkt graniczny. Bo w takich momentach zaczynamy odpowiadać sobie na wiele ważnych pytań.

Początkowo jednak pomysł na ten dokument był nieco inny.

Nie miał takiej struktury, choć muszę przyznać, że ona akurat narodziła się dość szybko. Na początku miał to być klasyczny dokument, z piątką bohaterów, gdzie każdy z nich miał inny pomysł na siebie w zetknięciu z końcem świata. To ciekawe, bo to nie byli tylko ludzie mający obsesję na tym punkcie, żyjący w permanentnym lęku. Choć i tacy się zdarzali – tacy budujący schrony i mający plan, by wejść do nich na kilka dobrych lat. Inni tę datę traktowali właśnie rozwojowo, brali za punkt graniczny i próbowali zmienić swoje życie.

Czemu zatem zdecydowałaś, że klasyczny dokument nie wypali?

Po kilku dniach zdjęć zobaczyłam, że w takiej formie to jest zbyt powierzchowne. Że oglądając ten film, skupimy się na „gromadzie dziwaków”, i przez tę skorupę nie uda mi się przebić i opowiedzieć o tym, o czym chciałam. Szybko poczułam, że nie tędy droga. Filmowo, ale i czysto ludzko. Zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z ludźmi o dość wrażliwej konstrukcji psychicznej. W przypadku części z nich nasza obecność z kamerą mogłaby tylko nasilić ich reakcje, a tego chciałam za wszelką cenę uniknąć.

Z tym też wiąże się problem odpowiedzialności dokumentalisty.

Wzięliśmy tę odpowiedzialność, robiąc krok do tyłu. To brzmi jak wyświechtany banał, ale film daje przyjemność tylko wtedy, kiedy buduje. Wzbogaca ciebie, ale i osobę, z którą jesteś przez ten kawałek życia.

„Koniec świata” to dla ciebie pewien wytrych?

Od początku zależało mi, żeby to był rodzaj pretekstu, wytrychu. Nasza praca w dużej mierze polegała na tym, aby znaleźć historie i bohaterów, którzy pozwolą widzowi na współodczuwanie. Ktoś nazwał ten film współczesnym „meditatio mortis” i szalenie mi się to spodobało. Jest to wielki komplement, bo o coś takiego mi chodziło. Chciałam stworzyć rzeczywistość, która nas będzie wciągać stopniowo w nasz wewnętrzny świat. Robiąc filmy, idę za intuicją, czuciem.


Kuba Armata / Magazyn Filmowy  20 grudnia 2015 09:00
Scroll